Niepokorna szałamaistka, fechtujący bard, awanturnica - czytelnicy "Ballad ze spalonego traktu" znają Badylarę doskonale, zaś ci, którzy jeszcze nie mieli okazji przeczytać antologii, mogą poznać najlepszą przyjaciółkę Audrey w opowiadaniu "Nóż i szłamaja" (patrz: poprzedni post).
Portret Badylary wykonała Karolina Rutkowska
sobota, 30 grudnia 2017
czwartek, 21 grudnia 2017
Nóż i szałamaja
Obrzydliwej speluny żadną miarą nie
dało się nazwać karczmą. Badylara ostrożnie zamknęła za sobą drzwi,
zastanawiając się, czy aby za moment się nie rozlecą. Wewnątrz panował półmrok.
Brudne pęcherze w oknach przepuszczały niewiele światła. Gospodarz oszczędzał
na świecach. Nieczyszczony od dawna łój, oblepiający nieliczne lampiony,
cuchnął. Podobnie z resztą jak zapaskudzone resztkami palenisko, a nade
wszystko klientela. Awanturnica wciągnęła w płuca gęste powietrze i uśmiechnęła
się jak ktoś, kto po latach wrócił do rodzinnego domu. Nieomal z czułością.
Zmrużyła jadowicie zielone oczy i
wyostrzyła słuch. Rozmowy popijających podłą siwuchę oprychów uderzyły ją
podobne rojowi wściekłych owadów. W chaosie gwary skrytobójców i złodziei
usłyszała niepasujący do tego miejsca głos:
- To
ona, panie.
Chociaż
człowiek mówił szeptem, Badylara słyszała go równie dobrze, co jego
zakapturzony rozmówca.
- To w
drzwiach? Wygląda raczej na zajezdniczkę niż barda! – prychnął ktoś z miękkim,
arystokratycznym akcentem.
Przeciętą blizną twarz awanturnicy wykrzywił
paskudny uśmiech. Zerwała połączenie i ruszyła w stronę dyskutujących o niej
mężczyzn. W rękawie wzmocnionego skórzanymi naszywkami wamsu miała ukryty
okropny nóż, na widok którego niejedna damulka gotowa byłaby paść bez zmysłów.
Upewniła się, że jego pokryta patyną rękojeść wygodnie leży jej w dłoni, po
czym z gracją zbliżyła się do stołu. Mężczyźni przerwali rozmowę w pół słowa,
nieruchomiejąc, gdy gwałtownym ruchem wbiła ostrze w nieheblowany blat. Kilka
głów obróciło się w ich stronę, natychmiast jednak zainteresowanie osłabło, gdy
Badylara powiodła po sali dzikim spojrzeniem. Odrzuciła płaszcz na lewe ramię,
odsłaniając srebrny wisior spoczywający na jej piersi. Potrójna spirala zalśniła
w półmroku.
- Masz
rację, bratku, wyglądam jak zajezdniczka – odezwała się niskim głosem o ciemnej
barwie. Po furii w oczach zakapturzonego poznała, że nie przywykł do takiego
traktowania. Czyli zgadła, był szlachcicem.
- Jestem
jednak bardem, gadają, że bardziej szalonym, niż nakazuje profesja.
Nie
czekając na zaproszenie przysunęła sobie toporny stołek.
-
Podobno masz do mnie interes, czyż nie, bratku?
Szlachcic
zacisnął zęby w grymasie obrzydzenia.
- Szukam
barda…
- Jeśli
chcesz kogoś, kto odwali za ciebie brudną robotę, nie pytając o nic i trzymając
gębę na kłódkę, to dobrze trafiłeś – chwyciła stojący na stole gliniany kufel i
pociągnęła łyk paskudnego, cienkiego piwa.
- A nie
szukałbyś kogo innego w takim miejscu – powiedziała, otarłszy usta rękawem.
- W
istocie…
- To
bierę tę robotę – wzruszyła ramionami.
- Nie
zapytasz, pani, co to za robota? – zdziwił się towarzysz szlachcica, widać jego
zaufany sługa.
- Nie.
Wy macie złoto i problem, ja pustą sakiewkę i brak zajęcia. Chyba wszystko
jasne, nie, bratku?
Szlachcic tylko w milczeniu skinął
głową, nie dawszy się sprowokować pogardliwym zwrotem, przeznaczonym dla
chamstwa. Badylara westchnęła ciężko. A tak liczyła na mały rozlew krwi.
*
Badylara siedziała w zdecydowanie
zbyt czystym jak na jej gusta fotelu, pijąc doskonałe wino z beznadziejnie
kruchego kielicha. Aż się prosił, żeby po wszystkim rozbić go komuś na
czerepie! Ale chyba nie wypadało. Sługa patrzył podejrzliwie, jakby odczytując
jej zamiary. Stuknęła skróconym przy samej skórze paznokciem w brzeg kielicha,
jednym uchem słuchając gadania pana Atanazego. Nie raczył wyjawić swojego
nazwiska. Wiedziała tylko, że jest wysoko postawionym posłem, ale nie
interesowało jej to szczególnie. Klient to klient. Kazał jej kilkakrotnie
przysiąc, że nikomu nie powie, gdzie pracuje. Dureń. Skoro obiecała, że o całej
sprawie nie piśnie słówka, to nie piśnie. Takie zasady bardów. I już. A ten
gada i gada, jakby się to na coś miało przydać! Przecież Badylara ani przez
moment go nie słuchała, zastanawiając się po prostu, ile z niego zedrzeć.
Wreszcie doszła do wniosku, że przydałby jej się nowy wełniany płaszcz,
najlepiej wzmocniony skórą i z zaszytymi w nim ciężarkami, które pozwalałby
wykorzystać go w fechtunku. Z tą myślą jednym haustem dopiła wino i zamarkowała
rzut kielichem, z satysfakcją patrząc, jak sługa rzuca się go łapać. Zdziwiony
pan Atanazy przerwał w pół słowa.
- Dobra,
bratku, dość gadania, pokaż mnie, gdzie straszy! – wiedziała, że drażni go jej
wymuszony, prostacki akcent, ale nie mogła się powtrzymać. Była w końcu, psia
krew, bardem!
*
- O tu
się to stało! – sługa Maciej uchylił drzwi do piwnicy. Jego pan już dłużej nie
zdzierżył obecności awanturnicy. I dobrze, ona też nie lubiła szlachty. Może
dlatego, że i w jej żyłach płynęła błękitna krew. I co jej z tego przyszło…?
Gówno. Minstrel, opiekun bardów, nie rozróżniał między szlachtą a chamstwem.
Dla kaprysu obdarzał mocą to wychuchane książątko, to brudną chłopkę. Tym
bardziej pochodzenie nie liczyło się dla demonów. Badylara widziała już i
rozszarpanych na strzępy możnych, i poniszczone chłopskie wioski. Różnica
leżała w cenie, jaką obie grupy mogły zaproponować za zajęcie się siłą
nieczystą.
- Pewien
jesteś, że po prostu nie zapił? - Badylara wetknęła rudy łeb do zatęchłego
pomieszczenia, gdzie rzekomo znaleziono wysłanego po wino pachołka, który
kategorycznie odmawiał bycia żywym.
- Jako
żywo! Całkiem był, biedaczek, sztywniutki! – przytaknął sługa.
Awanturnica
zajrzała za antałki z winem. Jak jej się będzie nudzić, to chociaż popije, a co
ma sobie żałować! Zawsze może powiedzieć, że alkohol wzmacnia zmysły. Bo
przecież niektórzy to po nim całkiem ciekawe rzeczy widzą: i bełty kręcące
ziemią, i gnieciuchy, młoteczkami pukające w skronie pijaków…
- Taka
porządna rodzina i taki wstyd! – załamał ręce Maciej.
- Nikogo
więcej nie zabiło? – zapytała Badylara.
Sługa
niepewnie pokręcił głową. Aha, czyli pewnie były i inne ofiary, tylko
skutecznie to zatuszowano.
- Mhm.
No dobra, zostaw mnie, bratku. Obejrzę sobie te komnaty. Niech mi się tu nikt
nie kręci. Jak na coś poluję, to się nerwowa robię.
Drewniane drzwi zatrzasnęły się,
zostawiając Badylarę z kagankiem w ręku. Awanturnica ostrożnie postawiła go
obok siebie i sięgnęła do paska, przy którym nosiła skórzane zawiniątko.
Rozsupłała je i niemalże z czcią wyciągnęła zeń flet. Nabrała w płuca powietrza
i z czułością przytknęła wargi do ustnika. Piwnicę wypełniła łagodna melodia,
zasłyszana kiedyś od celtyckiego żeglarza. Badylara czuła, jak jej ciało
rozluźnia się i pozwala duszy spokojnie wędrować po świecie. W umyśle flecistki
powstawał bliźniaczy obraz pomieszczenia, dużo dokładniejszy niż byłyby jej to
w stanie zagwarantować oczy. Wiedziała doskonale o każdej nierówności i
szparze. Badała piwniczkę cal po calu, szukając niepasujących elementów. Po
chwili otworzyła oczy.
- O w mordę
– mruknęła, podchodząc bliżej jednego z regałów. Między nim a zakrytą starym gobelinem
ścianą była pusta przestrzeń. Gdyby zechciała, flecistka mogłaby sięgnąć do
przykurzonej tkaniny. Pasowała tu jak pięść do nosa. Po cholerę komu taka
ozdóbka w piwnicy? Niektórzy mieli zdecydowanie za dużo pieniędzy, co
oznaczało, że dla równowagi należy im ich trochę zabrać. Albo mieli jakieś
szemrane sprawki do ukrycia, co w sumie dla niej na jedno wychodziło. Uderzyła
dłonią w brudny materiał, natychmiast odskakując, gdy zaatakowała ją chmura
pyłu. Plując i przeklinając ponownie zbliżyła się do gobelinu. Tak, jak się
spodziewała, za nim ukrywało się coś jeszcze. Drzwi. Nacisnęła na klamkę. Ku
jej zdziwieniu, ustąpiły. Widać jakiś kiep zapomniał zamknąć. A może celowo
zostawił otwarte, co by panu posłowi cichcem flaszki z piwniczki podprowadzić. W
końcu pod całym miastem ciągnęły się tunele, w razie najazdu służące za drogę
ucieczki. Częściej jednak stanowiły melinę miejscowych rzezimieszków. Badylara
wiedziała o tym doskonale. W końcu sama nie raz nie dwa łaziła takimi drogami.
Bez lęku zagłębiła się więc w ciemność. Wolała jednak na razie za bardzo się
nie oddalać. Czort wiedział, która to odnoga. Oparła się plecami o ścianę i
ponownie sięgnęła po flet. Delikatny dźwięk nakreślił w jej umyśle ciąg linii.
Z wrażenia zachłysnęła się powietrzem, po czym natychmiast wpadła do piwniczki
i zatrzasnęła drzwi, rozglądając się za czymś ciężkim do ich podparcia. Psia
krew! Za nic nie weźmie tej roboty!
*
Badylara stała oparta o ścianę
kamienicy, pogryzając zakupiony od kramarki czerstwy podpłomyk. Nadal nie
ochłonęła po odkryciu w miejskich lochach. Też sobie, psia krew, pan poseł
znalazł zabawę! Zasięgnęła trochę języka o panu Atanazym i dowiedziała się, że była
to bardzo znana w mieście persona. Swarzył się psubrat ze wszystkimi, nasyłał
rzezimieszków na sprzeciwiających mu się polityków, aż mu w końcu żerca podczas
nabożeństwa w chramie klątwą zagroził. Awanturnica znała duchowieństwo i ich
klątwy jak zły szeląg, doskonale zdając sobie sprawę, że urok miał naturę tylko
i wyłącznie polityczną. Grunt, że pan Atanazy się uspokoił, przynajmniej
pozornie. Dalej już sobie sama dośpiewała: w rzeczywistości pan poseł
postanowił się odpłacić kapłanom pięknym za nadobne i samodzielnie rzucić
klątwę na nich i swoich politycznych przeciwników. A że talent był z niego
żaden, to się wszystko na nim jeszcze gorzej zemściło. Do żerców nie mógł z tym
pójść, do magów też nie, bo by donieśli, to szukał łatwowiernego najemnika. A
takiego wała…!
Ponure myśli Badylary przerwało
zawodzenie. Wepchnęła do gęby resztę podpłomyka i otrzepała palce z okruchów,
rozglądając się za źródłem dźwięku. Nie musiała szukać daleko. Z ciemnego
wnętrza chramu wychodził kondukt pogrzebowy. Niby nic nowego, lato było
upiornie gorące, pleniły się zarazy i ludzka podłość. Ani chybi upał znów
zebrał swoje krwawe żniwo.
Awanturnica
już miała obojętnie ruszyć do karczmy, w której zostawiła konia, gdy kątem oka
zauważyła niesione przez żałobników owinięte w całun ciałko. Nienaturalnie
małe. Z powagą zdjęła kapelusz, oddając hołd zmarłemu dziecku. Żal jej było
smarkaczy, jeszcze co dobrego mogło z nich wyrosnąć.
- Szkoda
dziecka, a? – zagadnęła kramarka, przykrywając placki lnianą ściereczką, co by
ich palące słońce gorzej nie wysuszyło.
- Ano
szkoda. Zaraza jaka? – zapytała Badylara, wciskając kapelusz na rudy czerep.
- Nie
wim. Kilka dni temu go słudzy pana posła do rodziców sztywnego przynieśli.
Mówili, że się jaki in…ini…incydent zdarzył, o! Pewno to jaka nowa zaraza,
panienka uważa, bo jeszcze złapie…
Ale
awanturnica już jej nie słuchała. Czuła, jak skóra na niej cierpnie. Bez słowa
zacisnęła dłoń na rękojeści rapieru i ruszyła w stronę kamienicy pana
Atanazego.
*
- Mości
Badylaro, moja cierpliwość się kończy – gdyby wzrokiem dało się zabić, pan
Atanazy miałby jeszcze jedną ciężką przewinę na sumieniu. W saloniku przebywali
sami. Nie zaproponował awanturnicy, by usiadła na jednym z cholernie drogich
krzeseł, choć sam leżał rozciągnięty wygodnie na szezlongu z opasłym tomiszczem
rozłożonym na brzuchu. Trudno było powiedzieć, co sprawiało bardziej
nieprzyjemne wrażenie – ton gospodarza, czy księga oprawiona w pokrytą dziwnymi
malunkami skórę. Badylara nieraz widywała takie dzieła w rękach ludzi, którzy
bardzo nie chcieli uchodzić za przypadkowych, a już zwłaszcza za nieodpowiednich.
I nie posiadając żadnego w tym kierunku wykształcenia bawili się w magów.
Podobnie jak pan Atanazy zbierali szkielety zwierząt, uważanych za czarodziejskie.
Na Badylarę patrzyły więc puste oczodoły całkiem pospolitego kota i sowy. Zaklęła
w duchu. Podobne zabawy kończyły się zawsze tak samo – jakiś obdarzony mocą
ryzykował własną rzyć, by dostać sute wynagrodzenie z premią za milczenie.
- Najpierw
znikasz bez słowa, a teraz mnie nękasz bez zaproszenia i zamiast uwolnić mnie od
problemu, sprowadzasz w moje progi jeszcze jedną wiedźmę! – pan Atanazy usiadł,
z hukiem zamykając księgę.
– To
bard, chociaż grozi pewno, że urok rzuci, jak jej do mnie nie puścicie - Badylara
ze zgrzytem przysunęła sobie jedno z krzeseł.
- Nie
tak się umawialiśmy!
- A noś
dobrze powiedział, bratku, nie tak – przytaknęła. – Boś mi całej prawdy nie wyszczekał.
W gówno jajko się zachciało rzucać, dziesięć dni czekać, robactwo przywabiać…
-
Zawiśniesz za te oskarżenia!
- A do
ciebie się, bratku, gadzina z piwnicy dobierze i ci sito z dupy zrobi –
wzruszyła ramionami. – O ile cię żercy albo Minstrel pierwsi nie dopadną. Przy
tym, co ci ta wesoła kompanija zrobi, pożarcie żywcem będzie się jawić całkiem
sympatycznie. No, po twojej gębusi widzę, że zgadłam. I po co ci było, bratku,
z demonami igrać?
- Płacę
ci za robotę, nie za gadanie – warknął szlachcic.
- Ano
prawda. To teraz zapłacisz mi i mojej siostruni w Minstrelu, bo to za dużo
roboty dla jednego barda. Albo sam się ganiaj z gadem – zaśmiała się Badylara,
po czym wyszła.
*
- Pewna
jesteś? – Audrey z powątpiewaniem spoglądała na piwniczkę. Ona i Badylara były
jak ogień i woda. Drobniejszej budowy lutnistka przypominała porcelanową
laleczkę. Gdyby laleczkom wprawiać ślepki iskrzące wrodzoną złośliwością, rzecz
jasna. W przeciwieństwie do flecistki nigdy nie nauczyła się porządnie robić
bronią, zamiast tego doskonaląc się w intrygach i manipulacji uczuciami. I była
w tym, psia krew, coraz lepsza. Zamojskich mieszczan miała owiniętych wokół
palca. Oprócz tego lubiła siedzieć z noskiem w księgach, co z kolei Badylarę
piekielnie nudziło.
-
Stawiam swoją szałamaję.
Audrey
wymruczała jakieś germańskie przekleństwo, co zabrzmiało, jakby ktoś gołą
rzycią szorował po żwirze.
- Czy
tyś się ostatnio nie przechwalała, że w Wiedniu z Mistrzem bazyliszka w otchłań
posłaliście?
-
Owszem, ale mówiłam też, że bazyliszek był mistyfikacją. Ktoś po prostu zatruł
studnię. Mistrz kazał ją zasypać, a potem, co by nikomu nie przyszło do głowy do
niej włazić i szukać gada, opuściliśmy tam lustro. Potencjalnie martwy bazyliszek
jakoś przestał ludzi interesować.
- Całych
lochów nie zasypiesz. Inne pomysły?
Audrey
zamknęła oczy, jak w transie. Kto ją tam z resztą wiedział, ludzie różne rzeczy
o niej pletli, może i właśnie z kim tak gadała…
- Ruta.
Bazyliszki nie lubią ruty. Można spróbować okadzić loch, ale podobno najlepiej
wsadzić mu ją do gardła…
-
Wsadzić to ty sobie możesz tę rutę, ale w rzyć! – warknęła Badylara, ze
stukotem podbitych metalem butów krążąc po piwniczce. Każdy krok tworzył w jej
głowie obraz pomieszczenia. Muzyka, rzecz jasna, działała na nią najlepiej, ale
w ostateczności wystarczał nawet szczęk broni. Jakby mocniej tupnąć, widziałaby
nawet fragment lochów. Nagle zatrzymała się w pół kroku, patrząc na Audrey
szeroko rozwartymi oczyma, jak uliczny kot, który właśnie zauważył tłustego
szczura. Lutnistka aż wzdrygnęła się pod tym spojrzeniem.
- Oczy.
Tym bydlakom nie można patrzeć w oczy, nie? Bo zamieniają w kamień!
- Tak na
dobrą sprawę to tylko chwilowo paraliżują, a stężenie mięśni powoduje ich jad…
- Ale
jak im wepchnąć stal w ciało, to zdechną?
- Logika
tak podpowiada.
- No to
wyjmuj lutnię, zagrasz mi do tańca.
*
Otaczała ją ciemność. Nie aksamitny
mrok nocy, a chropawa czerń opaski na oczy. Badylara nie była jednak ślepa.
Każdy szelest odbijał się w jej umyśle nowym obrazem. Rzeczywistość oplatały
białe linie. Nierówna posadzka rysowała się w syku płonącej ruty, której dym
wypełniał piwniczkę za plecami awanturnicy. Drażnił ją, ale jak bydle miało
przez niego nie przeleźć do Audrey, to niech cuchnie. Lutnistka była teraz
potrzebna. Trzeba przyznać, że trzymała się dzielnie, usiadła w progu i z
przewiązanymi oczyma sprawdzała brzmienie każdej struny. Ich lekki pomruk
nakreślił fakturę ścian. Gdy odezwał się bas, awanturnica miała już dokładny
obraz ciągnącego się w dal korytarza. Co prawda urywał się on tam, gdzie
wyostrzony słuch barda już nie sięgał, nie mniej jednak Badylara niczego więcej
nie potrzebowała.
- Ej,
żabi bękarcie! – wrzasnęła w głąb lochu. – Murwisynu nieopierzony!
- Chyba
raczej z kury synu – stwierdziła Audrey.
Badylara
zaklęła pod nosem i zastukała podkutymi obcasami. Dźwięk zamigotał w plątaninie
białych linii. Nigdzie nie odsłonił jednak śladów demonicznej czerni. Z ust
awanturnicy wyrwało się kolejne przekleństwo.
- Możesz
zagrać coś pod mordobicie w knajpie, a nie pitu-pitu u cioci na imieninach? –
prychnęła, idąc powoli w głąb korytarza.
- Czy
widziałaś lutnistę w jakiejś spelunie? – odparła z godnością Audrey.
- A
przypomnieć ci, gdzie grałaś ze mną w zeszłym miesiącu? – awanturnica stała już
na tyle daleko od przyjaciółki, że zapach ruty był ledwie wyczuwalny. Jedynie
dzięki przewrażliwionemu słuchowi docierał do niej szmer strun i głos
przyjaciółki. Czyli dalej już nie mogła odejść. Bazyliszek nie był pewnie tak
głupi, żeby zbliżyć się do potencjalnej ofiary stojącej w samym środku
gryzącego dymu.
Od strony lutnistki dobiegło ją
ciężkie westchnienie, okraszone kaszlem - ech, jakie toto miało delikatne
płuca! - ale chwilę później w korytarzu
zabrzmiało żywe saltarello. Badylara uśmiechnęła się z zadowoleniem. No, przy
takiej melodyjce to można roztrzaskiwać kufle na łbach! Albo w ostateczności
zabić poczwarę, niech będzie jej strata.
Nagły chrobot sprawił, że
błyskawicznie przybrała obronną postawę i wyciągnęła rapier przed siebie.
Pewniej okręciła wokół lewego przedramienia przywleczoną z góry starą płachtę i
badała jasne linie. Coś skradało się w mrokach korytarza. Ciemna plama,
niewiele większa od ogara. Przypominała swoim kształtem ptaka o długim,
podobnym do wężowego ogonie. Przywołana dźwiękiem wizja nie pozwalała jednak awanturnicy
dostrzec szczegółów. Czarny łeb obrócił się w jej stronę. Póki co bazyliszek
nie zachowywał się agresywnie, wiedziała jednak, że to tylko pozory. Liczył po
prostu na unieruchomienie ofiary wzrokiem. A takiego wała, żabia jego mać!
Badylara
skoczyła do przodu, kręcąc płachtą. Stwór zasyczał zaskoczony i cofnął się.
Natychmiast jednak przypomniał sobie, że ma mordę pełną jadowitych kłów i
rzucił się do ataku. Awanturnica odskoczyła w bok. Przez moment okrążali się z
bazyliszkiem jak tancerze. Nie spieszyła się, cały czas w postawie szermierczej
tańczyła wokół przeciwnika miarowym krokiem. Trzymała rapier wyciągnięty przed
siebie. To kręciła ósemki płachtą, to znów zwijała ją jak bicz i chlastała nim
plamę cienia. Raz czy dwa bazyliszek nawet zdołał chwycić ją zębami, nie był
jednak stworzony do siłowych przepychanek. Jego metoda była prosta: ugryźć i
czekać aż zdechnie. Chwilę draniowi zajęło zorientowanie się, że kawał szmaty
nie jest Badylarą. Awanturnica zaśmiała się paskudnie, okrążając przeciwnika.
Obserwowała jego ruchy. Szybki był, żabi syn. Nie dawał sobie zawinąć płachty
wokół łba ani poczęstować się stalą. Odpowiadał błyskawicznie, ale ona nie
miała zamiaru próbować parować ataków. Płynnie schodziła mu z drogi, pilnując,
żeby nie pozostawać za długo w jednym miejscu. Nie pozwoliła mu przewidzieć
swoich ruchów. Przewidywalność w walce to śmierć. Bazyliszek nawet nie był
głupi. On po prostu nie nawykł do tego, że ktoś się przed nim broni. Raz za
razem wyciągał zakończony ni to dziobem – ni to pyskiem łeb do przodu, próbując
ją ukąsić i przez moment zostawał w tej pozycji, gdy kły napotykały pustkę.
Badylara uśmiechnęła się. Doigra się wreszcie, pisklę w gównie wysiedziane! Załopotała
płachtą, prowokując przeciwnika do ataku. Natychmiast paszcza spróbowała
chwycić materiał. Pozwoliła mu na to, schodząc w bok trawersem. Wyciągnięta
szyja była w zasięgu jej klingi. Rapier wystrzelił do przodu, napotykając opór
ciała. Siła ciosu wcisnęła go jednak między kręgi. Z gardła potwora wydobył się
przerażający wrzask, zmuszając awanturnicę do osłabienia słuchu. Czerń między
liniami dźwięków znikała jednak z każdym przyspieszonym po walce oddechem.
Bazyliszek był martwy.
*
Badylara powoli wspinała się po
schodach, zaproszona na górę przez jakiegoś nowego przydupasa pana Atanazego.
Coś czuła, że poprzedniemu przydarzył się wyjątkowo paskudny wypadek w jakimś
ciemnym zaułku, ale przynajmniej zdążył im zapłacić. Dobrze, że wcześniej
odprawiła Audrey. Jeszcze by się to paniątko zbyt nisko ukłoniło panu posłowi,
tracąc przy tym głowę. Badylara miała na to za sztywny kark. Bez pukania weszła
do pokoju, w którym wcześniej rozmawiała z politykiem. Naciskając klamkę
wykonała niedbały gest lewą dłonią. Stara bardowska sztuczka czasem się
przydawała.
Szlachcic przerwał rozmowę z jakimś odrażającym
kompanem. Nie spodobał się Badylarze od pierwszego wejrzenia.
-
Właśnie na panią czekamy, mości Badylaro – pan Atanazy uśmiechnął się
nieprzyjemnie.
- Z tym
bratkiem się nie umawiałam – awanturnica obrzuciła intruza czujnym spojrzeniem.
Szybko uznała, że za samą pobliźnioną gębę wsadziłaby go do wieży. Za bardzo
przypominał jej kompanów od kieliszka. Lubiła towarzystwo takich ludzi. Pod
warunkiem, że mogła im potem z czystym sumieniem wsadzić rapier w rzyć.
- To mój
znajomy, pilnuje, żeby niewyparzone usta nie gadały za dużo – poseł machnął
lekceważąco dłonią.
Badylara potrzebowała trzech
oddechów. Pierwszy poświęciła na jedno szybkie spojrzenie, żeby stwierdzić, że
z pomieszczenia nie ma innego wyjścia. W czasie drugiego wysunęła swój paskudny
nóż z rękawa wamsu. Trzeci grał w płucach, gdy trawersem zeszła w bok i
przeciągnęła ostrzem po gardle przeciwnika. Jego własna broń, miast zagłębić
się w szyi Badylary, wysunęła mu się z dłoni i z brzdękiem upadła na podłogę.
Przez moment w pomieszczeniu słychać było tylko chlupot krwi w gardle
dogorywającego zbira. Pan Atanazy
wytrzeszczał gały, blady jak upiór.
-
Morderstwo! – krzyknął.
- Zdzieraj sobie gardło do woli, bratku –
awanturnica podeszła do kolekcji szkieletów. Ujęła podstawkę kota w pobliźnione
dłonie. – Ja już sobie ręką pomachałam, co by nas tu nikt nie usłyszał – wzięła
zamach i przerzuciła kości pchlarza nad nieruchomym ciałem.
- Żeby zdemolować
mi pracownię? – pokręcił głową z niedowierzaniem szlachcic.
- Znasz,
bratku, taką legendę o wąpierzach? – zapytała Badylara. – Wiesz, tych duchach
osób, które zmarły gwałtownie, a nad ich ciałem przeskoczył kot?
Poseł
kiwnął głową, przenosząc wzrok z plamiącego jego czystą podłogę trupa na
awanturnicę.
- I
wiesz co, bratku? Z kocim trupkiem też działa – zaśmiała się, odskakując w kąt
pokoju. Zalany krwią zbir podniósł się powoli. Z nietkniętego gardła wydobył
się ochrypły pomruk. Świdrujące, zwierzęce oczy wpatrywały się w oniemiałego
pana Atanazego. Poseł nie zdążył nawet sięgnąć do wiszącej przy pasku szabli.
Wąpierz z nadludzką prędkością skoczył do niego, zatapiając kły w jego ciele.
Śmiejącą się okrutnie Badylarę w pełni zignorował.
-
Srebro. Bydlaki go nie lubią – stuknęła paznokciem w swój bardowski medalik.
Machnęła lewą ręką, zdejmując czar z pokoju. Poczekała, aż na schodach załomocą
kroki służby. Gdy drzwi otworzyły się gwałtownie, dobyła rapiera i wbiła go
upiorowi w plecy. Ostrze przebiło martwe serce akurat w momencie, gdy zebrała
się już odpowiednia publika. Rozległ się krzyk przerażenia, gdy wąpierz
rozsypał się w proch, uwalniając broń.
- Pan
poseł padł ofiarą wąpierza. Biorę was na świadków, że muszę przebić serce
waszego pana, by zapobiec klątwie – awanturnica zwróciła się do przerażonej
służby, tłoczącej się w przejściu jak bydło w rzeźni. Nie słysząc sprzeciwu,
beznamiętnie dźgnęła rapierem po raz drugi. Uwolniła broń z rozsypującego się
powoli ciała i ruszyła w stronę drzwi. Bez słowa minęła zdjętą strachem ciżbę,
uśmiechając się pod zadartym nosem. Jak to Minstrel dobrze splata bardowskie
losy. Nie dość, że zarobiła, to jeszcze uwolniła to miasto od krwiopijcy!
środa, 29 listopada 2017
Mrs. Winter's Jump
W Lublinie od rana sypie śnieg. W taką pogodę bardowie zaszywają się przy kominkach i okutani w futra snują swoje gawędy lub umilają sobie i innym czas muzyką. Proponuje więc posłuchać "Mrs. Winter's Jump" autorstwa Johna Dowlanda - utworu, o którym mówi się, że dobrze zagrany przypomina taniec płatków śniegu:
https://m.youtube.com/watch?v=c2TFDt7QH7E
https://m.youtube.com/watch?v=c2TFDt7QH7E
wtorek, 14 listopada 2017
Audrey
Swego czasu Karolina Rutkowska, autorka okładki do "Ballad ze spalonego traktu", sportretowała moich bardów. Do każdego z rysunków będę załączać krótkie opowiadanie o każdym z nich. Dzisiaj pierwszy post z tej serii, dotyczący Audrey, głównej bohaterki opowiadań:
„Pod Złamanym Mieczem” było
duszno, jak wszędzie tego piekielnego lata. Mieczek zostawił drzwi do swojego
przybytku szeroko otwarte, licząc na najmniejszy choćby przeciąg, ale do środka
wpadało jedynie rozedrgane powietrze i urywki zamojskiego gwaru. Karczma
jeszcze świeciła pustkami, miałam więc chwilkę dla siebie. Oparłam dłoń za
rozetką lutni i już miałam zacząć grać, gdy nagle na zakurzoną podłogę padł
monstrualny cień. Instynkt zadziałał sam. Poczułam moc pulsującą w opuszkach
palców. Jakakolwiek poczwara miała zamiar wedrzeć się do karczmy, musiała
najpierw zmierzyć się ze mną.
Podniosłam wzrok i nieomal
pożałowałam, że to jednak nie licho zajrzało dzisiaj do „Złamanego Miecza”. W
progu stała gruba handlarka, ciotka Priscilli, mieszkająca w kamienicy przy
Rynku Solnym. Znana głównie ze swojego skąpstwa i powszechnie nielubiana.
Babsko zmrużyło chytre oczka, po czym zatrzymało spojrzenie na mnie. Mimo upału
poczułam nieprzyjemny dreszcz, gdy ruszyła w moją stronę.
- Panienka Audrey! Jak dobrze, że panienkę zastałam! –
zawołała.
- W czym mogę pomóc? – ja cieszyłam się zdecydowanie
mniej.
- Ano przyjeżdżają rodzice Priscilli w odwiedziny,
pomyślałam, że może by panienka zagrała dla nas…
- A czemu nie – wzruszyłam ramionami. Zdarzało mi się grać i
przy takich okazjach, w końcu bardom głównie za to płacono. A i robota zwykle
była przyjemniejsza niż szukanie siły nieczystej, którą należałoby zwalczyć.
- No tak sobie myślałam, że to dla takiej młodej panienki
zaszczyt będzie dla nas grać! Będzie się potem panienka chwalić! - ucieszyła się.
- Czyli że mi nie zapłacicie? – lutnia odezwała się cichym,
niepokojącym pomrukiem, gdy mimowolnie zaczęłam trącać struny.
- No mówię, że zaszczyt, a ta chce pieniędzy! – handlarka
pokręciła głową, jakbym zażądała co najmniej gwiazdki z nieba. – To co nam
zagra, a?
- Zagram to ja teraz taką melodyjkę, którą można odmierzać
minuty. A jak przed jej końcem nie zobaczę cię, kumo, za drzwiami, to taką
klątwę rzucę, że cały Zamość będzie cię palcami wytykał!
wtorek, 31 października 2017
"Ballady ze spalonego traktu"

Audrey, młoda lutnistka, po raz pierwszy samodzielnie
wyrusza na trakt. Gdy jednak staje się świadkiem morderstwa na turnieju,
wyprawa zmienia się w ucieczkę przez nękany suszą Stary Kontynent.
Przemierzając trakt między Wiedniem a Zamościem, ścigana przez bezlitosnych
raubritterów, którym przewodzi dawny przyjaciel Audrey, młoda bardka musi
liczyć tylko na własne zdolności, opiekę kapryśnego bóstwa - Minstrela, oraz
niespodziewanych sojuszników, którzy przejawiają tendencję do pakowania siebie
i innych w jeszcze większe kłopoty.
Oficjalna premiera odbędzie się na tegorocznym Falkonie, zaś
dla niecierpliwych link do sklepu Wydawnictwa, gdzie już można nabyć
"Ballady ze spalonego traktu": http://www.marszalek.com.pl/…/ballady_ze_spalonego_trak.html
Subskrybuj:
Posty (Atom)