czwartek, 7 września 2023

Grant na podróże w czasie

 

 - Szanowni państwo, wykładowcy, studenci… Było wyrazem ogromnego zaufania przyznanie nam funduszy na realizację wiekopomnego przedsięwzięcia naukowego, jakim był projekt wehikułu czasu. Dziś z dumą mogę powiedzieć, że dokonaliśmy – z małą pomocą naszych kolegów z Politechniki – tego, co uchodziło za niemożliwe. Stworzyliśmy maszynę, umożliwiającą podróże w przeszłość. Maszyna ta, o swojskiej, należy podkreślić: polskiej, nazwie „Tułacz”, otwiera nowy rozdział w historii nauki. Już niedługo będziemy relacjonować cudowne osiągnięcia naszych naukowców.

 

***

 

- Panowie koledzy, bardzo dziękuję za przybycie. Przeglądaliśmy wspólnie z panią Basią z działu projektów naukowych, wstępny kosztorys panów wyprawy. Brawo, gratuluję! Jednak mam kilka uwag. Panowie niepotrzebnie generują koszty. Na przykład „stworzenie niezbędnych strojów” i tutaj przeznaczają panowie fortunę na specjalistów od ubioru, na krawców… Po co, panowie, po co? Nie ma co angażować kolegów z wydziału nauk o sztuce do tworzenia projektów dawnych strojów. Panowie obejrzą sobie jakiś film kostiumowy z tej epoki, wybiorą, co się panom podoba, i się wypożyczy z teatru. No, tutaj macie panowie więcej takich uwag. Proszę poprawić kosztorys i widzimy się w przyszłym tygodniu.

 

***

 

- Drodzy koledzy, życzę powodzenia w waszej wiekopomnej wyprawie! „To mały krok dla człowieka…”, jak to powiedział Krzysztof Kolumb. Co, profesorze Kowalski, że to nie Kolumb? A, nieważne! Ruszajcie w przeszłość ku chwale nauki i naszej uczelni!

 

***

 

-Panie profesorze Kowalski, czemu pan marnuje zasoby, żeby sobie podróżować w czasie w tę i we w tę! Pan myśli, że uczelnia skąd ma wziąć na to pieniądze? To wszystko kosztuje, panie profesorze! Że co? Że ze strażnikiem się nie możecie dogadać?! A co on, po chińsku mówi, czy jak? A, po staropolsku… I co, i to naprawdę zrozumieć nie idzie? No ale skąd ja wam wezmę lingwistę-diachronistę? Co pan myśli, panie profesorze, że ktoś za darmo pójdzie pracować? A w sumie to mam pewien pomysł. Weźmie się jakiegoś doktoranta z językoznawstwa, da się ze dwa-trzy ECTSy, i będzie gadał po staropolsku, że aż miło! No, panie profesorze, pan się nie martwi! Nauka na wszystko znajdzie rozwiązanie!

 

***

- Panie profesorze Kowalski, a pan znowu tutaj! Jak pan tak w ogóle wygląda?! Ten strój mieliśmy oddać w dobrym stanie, pan wie, ile sobie teatr policzy za zniszczenie?! Że co się stało doktorowi Wilczyńskiemu?! Podarli?! A co, on się w bójkę wdał, czy co?! A, że przepisy antyzbytkowe i poliester wzięli za jedwab… No nie pomyśleliśmy, u nas jest tani… Że co, że jak to Wilczyński siedzi w miejskiej kozie?! A za co?! Za wybryk nieobyczajny! No nie, uczelnia nie przekaże funduszy na kaucję, jak to by wyglądało w papierach! Swoje odsiedzi, trudno! Że co, że biegał nago po mieście, jak mu strój podarli, bo nie daliśmy drugiego?! Przecież w kosztorysie było wyraźnie: strój. Jeden! Nie mogliśmy dać dwóch, bo co by w NCNie powiedzieli? Że jesteśmy rozrzutni! No ale dobrze, niech pan kupi na miejscu jakieś odpowiednie stroje, niech będzie nasza strata…

 

***

- Profesorze Kowalski, ja nie wytrzymam, co tym razem? Magister Fijoł robi badania na własną rękę? Ale jak to, przecież to doktorant! Nie może prowadzić własnych badań, bo jeszcze coś mu z tego logicznego wyjdzie i wszyscy doktoracie tak zaczną! Nie, nie, panie profesorze, doktorant nie może być kreatywny, to tylko problem dla uczelni! Proszę mu przypomnieć, że nie ma zgody promotora i instytutu, jak dalej będzie coś badał, to mu się obetnie ECTSy.

 

***

- Panie profesorze, panie doktorze, serdecznie gratuluję udokumentowania życia w średniowiecznym Lublinie! Panie magistrze Fijoł, panu już dziękujemy, stosowne zaświadczenie do odebrania w sekretariacie. I proszę na przyszłość nie prowadzić badań terenowych bez pisemnej zgody promotora. Dziękuję, panowie, przyczyniliście się do rozwoju polskiej nauki! A teraz pora pomówić o formalnościach. Aby pokryć koszty wydatków uczelnia potrzebuje następujących dokumentów: faktury za wynajem pokoju w karczmie „Pod Koziołkiem”, faktury za trzy koszule i trzy pary spodni, faktury za… Co proszę, jak to nie będzie faktury?! A co mnie to obchodzi, że w średniowieczu nie wystawiano faktur?! W regulaminie konkursu grantowego było „faktura”, to musi być faktura! Słowo daję, żebym ja poważnym naukowcom musiał tłumaczyć, jak się w Polsce robi naukę!

wtorek, 29 marca 2022

Babcia Wychodząca

 Użytkownik Kapturek93 założył wątek „Babcia wychodząca”.

Kapturek93: Kochani, mam do Was bardzo ważne pytanie! Czy wasze Babcie wychodzą? Wiem, że podejścia są różne, ale ostatnio moja Babcia Marylka zaczęła sugerować mi, że chciałaby wychodzić. Całymi dniami siedzi w oknie i chyba czuje się samotna, gdy wychodzę do pracy. Więc może powinnam pozwolić jej wychodzić?

Wnusiooo10 odpowiedział Kapturek93: Oj, słaby pomysł! Na Babcie wychodzące czyha wiele niebezpieczeństw (samochody, wysokie krawężniki, akwizytorzy, koronawirus itp.). Lepiej zabieraj Babcię na spacery wyposażoną w odpowiedni sprzęt taki jak chodzik lub laska.

Pierniczek: Wnusiooo10, bez przesady! Moja Babcia wychodzi sama już od roku i ma się dobrze. Grunt, to Babcię dobrze zabezpieczyć – zapewnij jej kask, odblaski, maseczkę z filtrem, wytłumacz, żeby nie kupowała byle czego, w ostateczności ogranicz pieniądze w portfelu. I koniecznie przyczep jej do ubrania karteczkę z adresówką i numerem telefonu!

Opiekunka<3: Kapturek93, pojebało cię, czy jak? Babcie nie mogą wychodzić samopas! Admin: Opiekunka<3, słownictwo! Kapturek93, przeczytaj regulamin! Nie pochwalamy tu puszczania Babć samopas. Były już publikowane drastyczne zdjęcia z wypadków z udziałem Babć i Dziadków, jak również przypadki Babć, które wychodząc samopas zaczynały dożywiać się w cukierniach i lokalnych garmażerkach. Nigdy nie wiesz też, z kim Babcia zetknie się pod Twoją nieobecność. Może paść ofiarą oszustów, indoktrynacji politycznej lub załapać chorobę od nieodpowiedzialnie wypuszczanych Babci bądź Dziadków. Lepiej stwórz Babci bezpieczną przestrzeń na świeżym powietrzu. Posprzątaj balkon i wyposaż go w wygodne krzesła i stolik. Babcia będzie mogła bezpiecznie podglądać z niego sąsiadów i dokarmiać gołębie. A jeśli mieszkasz w domku, sprawdź ogrodzenie, zabezpiecz furtkę i spraw Babci piękną rabatkę, w której będzie mogła grzebać.

Pierniczek odpowiedział Admin: Niebezpieczeństwa takie jak oszuści czy indoktrynacja grozić mogą Babciom i w domu. Były już przypadki fałszywych wnuczków czy obsesyjnego puszczania Radia Maryja nawet na naszym forum.

Kocykwkratę: Właśnie! Czy ktoś wie, jak ograniczyć Babci słuchanie Radia Maryja?

Admin odpowiedział Kocykwkratę: Załóż oddzielny wątek.

Kapturek93: Dziękuję za rady, przemyślę to! Mieszkam w bloku i mamy stosunkowo niewielki balkon, ale może faktycznie doniczki z kwiatami rozwiążą sprawę?

Opiekunka<3 odpowiedział Admin: Kocham = Nie wypuszczam!

Admin odpowiedział Opiekunka<3: Chodzi o kulturę wypowiedzi.

Wnusiooo10: A myślałaś może o wzięciu dodatkowej Babci albo Dziadka?

Opiekunka<3 odpowiedziała Wnusiooo10: No zajebisty pomysł! Z jedną sobie nie radzi, to jeszcze niech drugą weźmie!

Pierniczek odpowiedział Opiekunka<3: A czemu nie? Wiele osób chętnie oddałoby swoją Babcię lub Dziadka w odpowiednie ręce, a Marylka miałaby towarzystwo i może nie chciałaby wychodzić.

Opiekunka<3 odpowiedziała Pierniczek: Ciebie całkiem pojebało, człowieku?! Nie bierzemy Babci ani Dziadków od ludzi! Jak już, to znaleźć jakąś w Domu Seniora!

Admin odpowiedział Opiekunka<3: Ostatnie ostrzeżenie.

Bambosz: Kapturek93, jestem geriatrą i jako lekarz przyznaję, że ruch na świeżym powietrzu dobrze Babci zrobi, tylko odpowiedzialnie. Koniecznie zaszczep Babcię, żeby nie złapała choćby wspomnianego wyżej koronawirusa, załóż Babci maseczkę i pilnuj, żeby nie podjadała pokarmów z nieznanych źródeł podczas spaceru. Uściskaj Marylkę!

Opiekunka<3 odpowiedziała Bambosz: Co ty wiesz o odpowiedzialności, debilu?! Jakie kurwa szczepienie?! Nie czipujemy ani nie szczepimy Babci ani Dziadków, sługusie bigfarmy!

Admin zablokował Opiekunka<3.

Admin: Przypominam wszystkim uczestnikom dyskusji, że bez względu na prywatne przekonania na forum „Babcie i Dziadkowie – nasza wielka miłość” obowiązuje kultura wypowiedzi. Upraszam o ponowne przeczytanie regulaminu. Za głoszenie informacji niemedycznych, a więc szkodliwych dla Babć i Dziadków, również grozi ban!

Kapturek93: Bambosz Babcia Marylka zaszczepiona na wszystko! Wszystkim pięknie dziękuję za rady i pomoc! Jutro jadę do marketu po wygodne krzesła, doniczki i sadzonki dla Babci Marylki! Zdjęcia wrzucę już wkrótce!

 

Użytkownik Kapturek93 założył wątek „Babcie z sąsiedztwa”.

Kapturek93: W zeszłym miesiącu prosiłam o rady dotyczące wychodzenia Babci Marylki. Zgodnie z Waszymi sugestiami urządziłam Babci przytulny balkon (zdjęcia wrzucałam w jednym z postów). Babci bardzo się spodobał, spędzała tam dużo czasu, nawet poznała Babcię Anię, wychodzącą na sąsiedni balkon. Na początku się ucieszyłam, że poznała inną odpowiedzialnie wychodzącą Babcię, rozmawiałam nawet z jej wnuczką, że może wybrałybyśmy się na wspólny spacer albo pomagały sobie z opieką. Ale dzisiaj okazało się, że pod naszą nieobecność Babcie zaczęły spraszać do domów innych Seniorów! Wróciłam z pracy, a tam w domu cztery Babcie! Zaraz zadzwoniłam po opiekunkę Babci Ani, ale pozostałe trzy to Babcie samodzielnie żyjące! Nie wiem, czy są zaszczepione, czym się odżywiają, nic! Zrobiłam Babci Marylce komplet badań, trzymajcie kciuki, żeby nic od nich nie złapała, ale teraz boję się, że tamte Babcie wrócą! Co gorsza dostałam dzisiaj powiadomienie z biura podróży, że z mojego konta wykupiono wycieczkę do Egiptu all inclusive w godzinach, kiedy byłam w pracy! Babcia Marylka nie chce ze mną rozmawiać i boję się, że ucieknie! Co robić? Pomóżcie!

Admin wyłączył możliwość komentowania tego posta.

poniedziałek, 18 stycznia 2021

Lokatorzy

 

            

Ostatni dźwięk umilkł w ścianach niewielkiego salonu. Dopiero wówczas Klaudia odważyła się spojrzeć w kierunku nauczyciela, w duchu przygotowując się na jakąś reprymendę. Tym razem jednak wąsaty, niski staruszek z uznaniem pokiwał głową, nieomal zrzucają przy tym z czoła wyświechtany kaszkiet.

- No, nawet nieźle – powiedział. – Talent to ty masz, jakąś iskrę Minstrela pewnie też. Na demona bym cię jeszcze nie wysłał, ale idzie to w dobrą stronę.

Klaudia kompletnie nie spodziewała się tej pochwały. Pan Joachim Malinowski był dziwnym człowiekiem. Zbierał wszelkie możliwe instrumenty, które inni nazywali bezużytecznymi śmieciami, do tego lubił dużo krzyczeć i marudzić, i gdyby miała wybór, nigdy nie zdecydowałaby się na naukę u niego. Był jednak jedynym starszym bardem w okolicy. Mogła więc mówić o szczęściu, gdy zgodził się ją uczyć. Chociaż powoli zaczynał budzić w niej sympatię, zdecydowanie bardziej się go bała. Zwłaszcza, gdy tak jak teraz przyglądał jej się badawczo zza szkieł okularów. Dopiero po chwili zorientowała się, że znowu zadał jakieś pytanie.

- Czy mógłby pan powtórzyć? – poprosiła.

- „Mistrz”, a nie „pan”. Skoro już Minstrel zwalił mi cię na głowę, to chociaż używaj poprawnej nomenklatury – burknął. – Pytałem o trzy magiczne cechy żelaza.

Zamrugała ze zdziwieniem. Staruszek zaśmiał się złośliwie.

- Co, spodziewałaś się, że każę ci jeszcze coś śpiewać? Tego cię nauczą na uniwersytecie. No, albo przynajmniej nie zepsują talentu, którym cię Minstrel obdarzył. Ale nie pokażą ci, co robić, gdy twój śliczny głosik zawiedzie. Więc teraz wymień mi trzy magiczne cechy żelaza. Ha, nie znasz ich!

Spuściła wzrok i potrząsnęła głową.

- No, nie rób takiej miny! Myślisz, że co, wyrzucę cię? – mistrz Joachim sięgnął po kubek. - Nie znasz, to się musisz nauczyć! Ot i cała filozofia! Zapamiętaj sobie od razu: ostrość, zawarcie zwane też blokadą i odbicie. Z resztą prawie wszystkie metale i część innych tworzyw tak ma, ale jak się zaczniemy rozdrabniać, to ci się zaraz wszystko pomiesza. Powtórz!

- Ostrość, zawarcie i odbicie – powiedziała posłusznie.

- No, kiedyś każde dziecko to wiedziało – pokiwał głową starszy bard. – Ostrość, bo wiele cieni łatwo zranić, gdy próbują się u nas materializować. Zawarcie czy blokada, bo nie pozwalają na atak siły nieczystej. I odbicie, bo jak i w lustrach można w nich zobaczyć elementy boskiego świata. Przyda ci się, jakbyś trafiła na jakiegoś wyjątkowo upartego demona. No, ale starczy na dzisiaj. Wiedzę teoretyczną nadal masz mizerną, ale w pracy głosem robisz postępy.

              Klaudia podziękowała nieśmiało. I wtedy wreszcie zebrała się na odwagę, żeby zapytać:

- Panie…znaczy mistrzu Joachimie… Bo mam taki problem…

Nauczyciel spojrzał na nią z ciekawością.

- Bo coś mi się w lodówce zalęgło…

- A to do mojej żony nie do mnie! – prychnął. – Ja się na kuchni nie znam!

- Ale to chyba raczej pana zakres kompetencji…

              Bard zamarł z kubkiem w dłoni. Zaklął pod nosem, odstawił naczynie i ruszył do kuchni. Zdecydowanym ruchem otworzył lodówkę.

- Zdrastrastwujtie tawarisz! – powitał go chóralny pisk ze środka.

Cofnął się i zamrugał, zaskoczony.

- Na wszystkich bogów, wiedziałem, że cienie się przystosowują, ale żeby aż tak! –gestem przywołał uczennicę. Przez moment obydwoje w milczeniu wpatrywali się we wnętrze lodówki.

              Przycupnięte na kostkach fety, racząc się napojem z naparstków, siedziały cztery krasnoludki. Każdy z nich ubrany był w nieco sfatygowany czerwony kubraczek, a nad rumianymi gębami pyszniły się spiczaste czapeczki z wyhaftowanym sierpem i młotem.

- Mistrzu, ja je już naprawdę próbowałam przegonić. Śpiewałam nawet tę tarantelę, której mnie mistrz nauczył – jęknęła Klaudia. – Ale nie pomogło! Z zemsty tylko nasikały mi do mleka!

- Naszie moloko! – zapiszczały chóralnie krasnoludki.

- A sypałaś sól? – zapytał poważnie bard.

- Sypałam. Wszystko rozkradły.

              Karzełki zachichotały złośliwie, odkręcając słoik z ogórkami.

- No to twoją pracą domową będzie rozwiązać problem tej gromadki – powiedział mistrz Joachim. – Podpowiem ci, że cienie gnieżdżą się zwykle w domu albo na skutek klątwy, albo przyniesione przez któregoś domownika.

- Ale ja przecież mieszkam sama… - syknęła, gdy triskelion na owiniętym wokół nadgarstka rzemieniu rozgrzał się ostrzegawczo.

- No przecież. Bodran. Zabiję sierściucha – wycedziła przez zęby. 

 

***

 

              Klaudia potrafiła być cierpliwa. Nauczyły ją tego lata studiów i kolejek w dziekanacie. Gdy obudził się bardowski dar, bardzo jej się to przydało. Teraz spędziła kilka godzin, uważnie nadsłuchując. Wreszcie poczuła, jak owinięty wokół nadgarstka medalik zapulsował ostrzegawczo. Jednocześnie usłyszała cichutki szelest, jakby coś aksamitnego otarło się o wieszak na ubrania. W końcu!

              Zdecydowanym ruchem zapaliła światło w przedpokoju, zalewając blaskiem znieruchomiałą istotę. Przez moment jej kształty falowały, jakby nie mogła zdecydować się, jak właściwie wygląda. Wreszcie zniknęły wszystkie elementy upodabniające ją do młodego mężczyzny w skórzanej kurtce, za to wysoka postać porosła długą, cętkowaną sierścią barwy cynamonu. Przez moment mrugała olbrzymimi oczyma, mieniącymi się wszystkimi odcieniami zieleni, aż wreszcie jej wzrok zogniskował się na Klaudii. Kudłatą, jakby kocią twarz przeciął radosny uśmiech.

- Klauduniu, kochana! – rozpromienił się stwór.

- Mam cię, ścierściuchu!  - Klaudia nieraz zastanawiała się, dlaczego Minstrel – bóg wszystkich bardów – postanowił zesłać jej opiekuńczego ducha w postaci miawki. Im dłużej jednak przebywała z podobnym do olbrzymiego kota stworem, tym bardziej dochodziła do wniosku, że Bodrana najzwyczajniej w świecie wyrzucono z zaświatów, czy gdzie tam sobie miawki żyją. Zwłaszcza że więcej czasu niż na pomaganiu jej w nauce bardowskiego fachu Bodran spędzał „w terenie”, czyli sprawdzając, w której knajpie uda mu się wykorzystać magiczne zdolności do ukradzenia jak największej ilości jedzenia i ulotnienia się, zanim ktoś z obsługi się zorientuje. W zasadzie mieszkanie Klaudii traktował chyba wyłącznie jako swoją sypialnię i ewentualnie stołówkę, bo zdążyła się już przekonać, że miawka może jeść na okrągło. W końcu zrezygnowana zaakceptowała jego obecność, chociaż widząc, że ubranie w domu traktuje jako zbędny luksus, postawiła warunek, że ma przybierać swoją prawdziwą postać. Tym sposobem nadal ją denerwował, ale przynajmniej nie bała się, że w środku nocy znajdzie nagiego faceta śpiącego w jakimś dziwnym miejscu.

 - Ależ oczywiście, Klauduniu, masz mnie do końca swojego ludzkiego żywota! – zawołał, szczerząc radośnie kły. – A nawet dłużej, jeśli zechcesz, bym w zaświatach towarzyszył twojej cudnej duszyczce!

              Mina mu jednak zaraz zrzedła, gdy odkrył, że bardka nie podłapała żartu. Co więcej, wcale nie wyglądała na zadowoloną! Założyła ręce na piersi i gniewnie zmarszczyła zadarty nosek. Gdy pociągnęła go w stronę kuchni, zaczął poważnie się zastanawiać, jaki składnik diety-cud padł ofiarą jego łakomstwa. Wtedy jednak otworzyła lodówkę. Natychmiast ze środka dał się słyszeć pełen oburzenia pisk: 

- Zakroj dwier, dura!

Krasnoludki siedziały teraz wokół opakowania twarożku, na którym rozłożyły coś, co wyglądało jak miniaturowe karty.

Ty agluchla, ili szto?– burknął jeden z nich. - Idi na huj!

Podniósł wzrok i zerknął w stronę otwartych drzwi. Naraz na jego zarośniętej gębie zawitał uśmiech. 

- Zdarowa, tawarisz Bodran! – zawołał radośnie.

- Co to jest? – wycedziła Klaudia.

- To? Krasnoludki!

- Widzę przecież, że nie smoki! Ale skąd one się tam wzięły?!

- A bo ja wiem? – rozłożył bezradnie ręce. Nie dała się na to nabrać.

- Przysięgnij na Minstrela, że nie masz z tym nic wspólnego! – rozkazała. Bodran poczuł niewielkie wyładowanie mocy. Klaudia mogła kształcić się od niedawna, ale dar Minstrela ujawnił się w jej głosie. Już teraz trudno było oprzeć się jej woli, zwłaszcza, gdy się złościła.

- No dobra, dobra! – jęknął w końcu. – Spotkałem je któregoś dnia na Niecałej. Wiesz, cieniom coraz trudniej się gdzieś zaczepić… To w sumie uchodźcy… I widać, jak im powiedziałem, że mieszkam u takiej jednej miłej bardki, to za mną przyszli! – przerwał, strzygąc uszami. – O, posłuchaj, czy one…

- …śpiewają hymn ZSRR? Tak! I jak dla mnie mogą sobie śpiewać i opery Mozarta, ale mają się wynieść z mojej lodówki!

 

***

 

              Klaudia wcale nie miała ochoty iść na zajęcia. W nocy nie mogła spać, bo ciągle zdawało jej się, że słyszy dobiegający z kuchni hymn ZSRR. Kiedy w końcu zasnęła, śniła o krasnoludkach budujących kolej transsyberyjską przez środek łazienki. Zaczęła się nawet zastanawiać, czy nie odpuścić sobie wizyty na uczelni, ale potem przeliczyła niewykorzystane nieobecności. Przedstawiały liczbę ujemną. Mogłaby co prawda pójść po zwolnienie do uczelnianej szeptuchy, ale nie dość, że od czasu zyskania bardowskich zdolności nie potrafiła kłamać, to jeszcze wiekowa uzdrowicielka doskonale znała studenckie wymówki. Nie było rady, musiała wziąć się w garść i jakoś przecierpieć te wykłady. Nawet jeśli połowę miała przespać. A drugą połowę spędzić na rozmyślaniach, jak pozbyć się z lodówki tych przeklętych krasnoludków!

              Gdy idąc na przystanek, ujrzała informację o wyprzedaży w sklepie papierniczym, przyszedł jej do głowy pewien pomysł. Wyglądało na to, że mieli tam żelazne pineski.

 

***

 

Jeden-zero dla krasnoludów – pomyślała z goryczą. Pamiętając słowa mistrza Joachima dotyczące trzech cech metali, hojnie wyłożyła pineski na każdej półce. Rano przekonała się, że to był jednak bardzo zły pomysł. Albo sprzedawca kłamał i pinesek wcale nie zrobiono z żelaza, albo krasnoludki nic nie wiedziały o tym, że stanowi ono śmiertelne zagrożenie dla ich gatunku. Część pinesek Klaudia znalazła powbijanych w karton z mlekiem, część została rozmieszczona na różnych strategicznych produktach spożywczych, po które rano sięgnęła zaspana dziewczyna. Co najgorsze, część zniknęła zupełnie, a złośliwe karzełki za nic nie chciały się przyznać, co z nimi zrobiły. Resztę dnia spędzili z Bodranem na ostrożnym przeszukiwaniem kanapy, łóżka, krzeseł i foteli. Bez skutku – nie znaleźli żadnej z zaginionych pinesek.

              Miawka przez cały dzień schodził jej z drogi, kładąc uszy po sobie i nawet nie próbując dowcipkować. Przynajmniej tyle miał przyzwoitości, sierściuch jeden! Podobnież próbował na własną rękę pozbyć się dzikich lokatorów, wyrzucając ich przez okno tylko po to, żeby zaraz ponownie znaleźć poirytowane karzełki we wnętrzu lodówki. Na razie jedynym efektem tych prób eksmisji był nieziemski bałagan w kuchni, na widok którego Klaudia gotowa była schować dumę do kieszeni i wezwać na pomoc jakiegoś wołchwa. Wyglądało jednak na to, że jej domowy demon miał chociaż kaca moralnego, o którym solennie ją zapewniał na każdym kroku.

- Jeszcze raz usłyszę o tym twoim kacu, to nie ręczę za siebie! – prychnęła w końcu. – Wy miewacie w ogóle kaca, co?

- No pewnie! – żachnął się demon. – Znosimy go nawet gorzej niż śmiertelnicy, ciała z eteru bardzo źle metabolizują alkohol… - umilkł i spojrzał na nią ze zdziwieniem. Zanim zdążył coś powiedzieć, Klaudia machnęła ręką. Poczuła szarpnięcie w dołku i przypływ zmęczenia, gdy dar Minstrela nagiął dźwięki wokół do jej woli, nie pozwalając postronnym podsłuchiwać.

- Jak myślisz, ile im trzeba? – zapytała. – Mistrz Joachim powiedział, że się przystosowały…

- Trudna sprawa – Bodran zastrzygł uszami. – Nigdy nie próbowałem upić krasnoludków… Zwłaszcza takich!

Klaudia podeszła do szafki służącej za barek. Zawartość nie była pokaźna. Ot, przeciętne wino trzymane na bliżej nieokreśloną okazję, nalewka pamiętająca jeszcze czasy babci-nieboszczki oraz butelka jakiegoś mętnego alkoholu marki „szwagier”, którą obdarował bardkę jeden z kolegów. Na razie obawiała się jej otwierać. Mistrz Joachim twierdził co prawda, że jakkolwiek używki działają na bardów tak samo jak na zwykłych śmiertelników, tak Minstrel chroni ich od śmierci z przepicia. Ponoć nawet sprawdzał to empirycznie. Dziewczyna pamiętała jednak, jak jeden z jej kolegów po imprezie z konsumpcją podobnego specyfiku próbował wskoczyć do kałuży na środku Miasteczka Akademickiego, twierdząc, że widzi tam wodnika. Zrobiło się zbiegowisko, ktoś wezwał nawet całkiem prawdziwego kapłana, który co prawda obecności wodnego demona nie stwierdził, za to nałożył na pijanych studentów karę za nieuzasadnione wezwanie egzorcysty. Historia do dzisiaj krążyła po uczelni, a feralny pogromca wodnika zyskał ksywkę „Wołch”.

Jeśli ona uznałaby, że za oknem jakaś wietrzyca pokazuje wulgarne gesty i postanowiłaby wyskoczyć za nią z piątego piętra, to nawet bardowska wątroba na niewiele się zda. Z owej legendarnej już imprezy wyszła obronną ręką tylko dlatego, że wpadła na nią prosto po próbie, z gitarą na ramieniu, i zaraz uwrażliwione alkoholem towarzystwo namówiło ją na śpiewanie co raz to kolejnych piosenek. W związku z tym zwyczajnie nie miała szans dotrzymywać im tempa w piciu. Co w sumie podsuwało jej pewien pomysł…

 

***

 

              Usadowiwszy się na kuchennym stołku, Klaudia stroiła gitarę pod czujnym spojrzeniem czterech par oczu, śledzących ją z otwartej lodówki.

- Szto ona tam zamyszliajet?– dobiegł ją piskliwy szept.

- Idi na huj… - burknął kolejny krasnalek, ale pozostałe zaraz go uciszyły, wskazując na butelkę, kieliszek i cztery naparstki.

- Panowie, mam propozycję – zaczęła słodko bardka. – Skoro już razem mieszkamy, to powinniśmy się lepiej poznać i rozwiązać nasz spór. A ja akurat mam taką butelkę domowego bimbru i chętnie bym ją z wami wypiła…

              Z lodówki dobiegły zaniepokojone szepty wymieszane z entuzjastycznymi piskami:

- Prawilno gawarit! Naliwaj!

- A gitara tiebie zacziem? – jeden z karzełków z podejrzliwą miną wskazał na instrument. – Snowa budiesz kałdawat'?

- Nie, słowo barda – dotknęła owiniętego wokół nadgarstka triskelionu. – Gitarę przyniosłam, bo co to za impreza bez śpiewania…

Widząc niepewną minę demonka, na próbę zagrała kilka akordów, po czym płynnie przeszła do „Katiuszy”. Nieśmiałe oklaski przekonały ją, że wieczór spędzony na słuchaniu radzieckich pieśni nie okazał się zbędną torturą. Po wypiciu kilku naparstków bimbru krasnoludki nawet zaczęły wtórować jej piskliwie, acz niewątpliwie ze szczerego serca. Gdy butelka była już do połowy pusta, to one zaczynały narzucać melodie. Parę toastów później „Żołtyj parachod” mieszał się z hymnem ZSRR i krasnalkom nie przeszkadzało, ani że piją głównie one, ani to że Klaudia ukradkiem odkłada gitarę. Nim ukazało się dno, wszystkie cztery spały już smacznie w pustej maselniczce.

 

***

 

              Klaudia nie posiadała specjalnie mocnej głowy, nawet jak na studentkę czy muzyka, a jedną z pierwszych brutalnych lekcji, jakie odebrała na początku imprez w akademikach było, żeby nigdy nie pić na pusty żołądek. Dlatego też poprzedniego dnia dopilnowała, żeby solidnie najeść się w uczelnianej stołówce. Po lodówce hulał bowiem wiatr, odkąd zagnieździli się w niej dzicy lokatorzy. Oni nie mieli możliwości żywienia się na mieście, w związku z czym rano znalazła ich ledwie żywych w tej samej maselniczce, w której ich zostawiła wieczorem. Uśmiechnęła się z satysfakcją, z całej siły trzaskając szafką. Odpowiedział jej zbolały jęk.

- Tisze baba! – wybełkotał jeden z krasnoludków, poprawiając zsuwającą się na czoło, mocno wymiętoloną czapeczkę.

Nie zareagowała. Zamiast tego z hukiem postawiła czajnik na kuchence. Czekając na pisk gwizdka, zaczęła nucić. Najpierw niewinnie, cicho i w całkiem znośnych rejestrach. Potem proste melodyjki zaczęły przeradzać się w karkołomne ćwiczenia ze skokami ponad oktawę. Przerwała tylko na chwilę, gdy gwizd czajnika nawet ją zaczął irytować. Przez moment rozkoszowała się zbolałymi piskami krasnoludków i błaganiami o litość. Upiła łyk herbaty, pozwalając im uwierzyć, że na tym koniec. Wzięła kilka głębokich oddechów, pewniej stanęła na nogach i swobodnie, jakby od niechcenia zaczęła śpiewać „Arię Królowej Nocy”. Nie musiała nawet sięgać po dar Minstrela, a krasnoludki nie musiały znać germańskiego, żeby wiedzieć, że zemsta bardki jest iście piekielna.

 

***

 

              Przycupnięty w kuchni Bodran z uśmiechem słuchał, jak Klaudia relacjonuje swojemu nauczycielowi przebieg starcia z krasnoludkami:

- Już w połowie arii zaczęły zapewniać, że zrobią wszystko, bylebym zamilkła – chwaliła się.

- Ładne zagranie, winszuję – przyznał mistrz Joachim. – Musiałaś jeszcze śpiewać tarantelę, czy same się wyniosły?

- Nie do końca się wyniosły. Najpierw kazałam im posprzątać cały ten bałagan w kuchni. A potem tak im dobrze szło, że pozwoliłam im zostać pod warunkiem, że będą sprzątać i dbać o lodówkę.

- Trzymasz w domu cienie? – zdziwił się starszy bard.

- W sumie jeden mieszkał ze mną już wcześniej – wzruszyła ramionami. – Jeden w tą, jeden w tą… To już w sumie żadna różnica.

              Bodran odetchnął z ulgą. Bardzo mądra kobieta mocy wyrastała z tej jego Klauduni. Teraz był prawie, ale to prawie pewien, że polubi i to dytko, które dzisiaj rano przylazło za nim do jej lustra. 



Dziękuję Dawidowi Trofimiukowi za konsultację filologiczną oraz Alanowi Sokołowi za wykonanie ilustracji Krasnoludka. 

wtorek, 6 października 2020

Szukając siebie

Bogowie mieli doprawdy dziwne wizje świata. Zawsze, kiedy Badylarze zdawało się, że zaczyna coś z tego rozumieć, że widzi jakiś wzór, z szyderczym chichotem stawiali na jej drodze element psujący całą tę układankę. Przez ostatnie siedem lat życie było proste, a nawet jeśli się komplikowało, to rapier, siwucha i szałamaja skutecznie pomagały rozwiązać problemy. Badylara walczyła, gdy uznała, że może wygrać albo gdy akurat naszła ją ochota na igranie ze śmiercią. W siwusze i prostych uciechach szukała rozrywki i zapomnienia. I grała, kiedy wymagało tego od niej prawo bardów. Takie życie jej odpowiadało. Przynajmniej do czasu próby srebra, do której podeszła tylko po to, żeby utrzeć nosa pewnemu bardowi kpiącemu, że sobie nie poradzi, a nie dlatego, że wierzyła we własne umiejętności. Tak po prawdzie to spodziewała się, że raczej Minstrel pokarze ją za bezczelność. Stało się jednak inaczej. Ku zdumieniu starszyzny a także samej Badylary przeszła próbę. Z tej radości, a może i ulgi, że jednak przeżyła, poszła do najpodlejszej karczmy i przepiła całą zawartość sakiewki. Może gdyby tego nie zrobiła, sprawy potoczyłby się inaczej.

              Tymczasem po prawie tygodniu nieustannej biesiady, w której rozbiła kilka łbów, a niektórych kompanów chyba nawet wyprawiła w zaświaty, ktoś bezczelnie wyciągnął ją z rynsztoka i wsadził jej głowę do końskiego koryta z wodą. Kiedy prawie się udusiła, czyjaś dłoń z wprawą wyciągnęła ją i cisnęła na ziemię. Badylara podniosła się, plując i prychając, gotowa zabić napastnika, choćby i dla zasady. Zachwiała się jednak, gdy świat zawirował jej w oczach i jedyne, na co się zdobyła, to obrzucenie go stekiem słowiańskich przekleństw. Ku zdumieniu awanturnicy starszy bard odezwał się w tymże języku:

- Naprawdę sądzisz, że Kasimira chciałaby dla ciebie takiego losu?

Badylara ze zdziwienia aż splunęła na ziemię.

- Skąd znasz moją mistrzynię? – warknęła, ocierając usta rękawem.

- Ja i Kasimira byliśmy przyjaciółmi – odparł. – Mam coś, co do niej należało – wyciągnął dłoń w jej stronę. Gdy rozluźnił palce, dziewczyna zobaczyła srebrną broszę w kształcie triskelionu. Chciwie sięgnęła po błyskotkę, mężczyzna odsunął się jednak z gracją, której nie spodziewała się po kimś w jego wieku.

- Oddaj ją! Powinna należeć do mnie! – krzyknęła Badylara. Gdyby nie złoty triskelion na szyi przybysza, zapewne rzuciłaby się na niego i siłą zabrała pamiątkę po zmarłej nauczycielce. Tak jednak tylko zaciskała pięści i starała się opanować.

- Powinna – zgodził się. – I oddam ci ją. Pod warunkiem, że udowodnisz mi, że Kasimira wychowała bardkę a nie dzikie zwierzę. Przysięgniesz mi na Minstrela, że pozwolisz mi zawalczyć o twoją duszę? – wyciągnął dłoń w stronę awanturnicy. Przez moment chciała odmówić, w końcu jednak chwyciła jego rękę.

- Niech będzie. Przysięgam – warknęła.

              I tak wylądowała w Wiedniu. Po siedmiu latach włóczenia się z rębajłami, pojedynków i szukania śmierci na trakcie. Wszystko dla przeklętej srebrnej błyskotki, która i tak powinna należeć do niej! Mistrz Natterkönig nie dawał jednak za wygraną. Musiała przyznać, że był nadzwyczaj miły i cierpliwy. Kazał co prawda obiecać, że pod jego dachem nie wywoła awantury, a i w mieście Badylara musiała zachowywać się przykładnie. Z trudem jej się to udawało. Spędzała dnie ćwicząc grę na flecie, czasami grając duety z młodą podopieczną wiedeńskiego lutnisty. Smarkula też była z Królestwa. To wyjaśniało, skąd pludrak nauczył się ich języka. Że też mu się chciało zbierać bachory po traktach. Tę przygarnął jeszcze przed zaplecinami, bo nosiła germańskie imię: Audrey. Koszmarnie irytowała Badylarę; była wiecznie przestraszona, naiwna i za wszelką cenę chciała nauczyć się przetrwania w bardowskim fachu. Do tego kogoś jej przypominała, ale jakoś Badylarze nie chciało się myśleć, kogo. Bo jeszcze by się okazało, że jakąś panienkę, którą kiedyś wywlokła z dworu podczas jakiegoś zajazdu. Młoda łaziła jednak za nią wszędzie, a to proponując pokazanie miasta, a to wypytując o przygody na trakcie, a to znowu wpatrując się w nią z podziwem, jakby Badylara była żywym wcieleniem Minstrela. Jakoś tak głupio było się od niej opędzać ze względu na mistrza Natterköniga.

              I tak było aż do tego feralnego dnia, kiedy wybrały się na jarmark. Młoda lutnistka wodziła wielkimi oczyma za wielobarwnymi strojami, wędrownymi kuglarzami i oferującymi wróżby oszustami. Badylarę najbardziej zainteresowały noże i stragan z piwem. Oglądała przepiękne i całkiem użyteczne cacka, gdy usłyszała za sobą szydercze śmiechy. Odwróciła się, ciągle jeszcze trzymając w dłoni dobrze wyważone ostrze. Grupa wypomadowanych pludraków pokazywała ją sobie palcami. Nie musiała rozumieć germańskiego, żeby wiedzieć, o co chodzi: bawiła ich baba z bronią. Niepomna pisku Audrey i przerażonych krzyków handlarza, pewniej ścisnęła ostrze i ruszyła w stronę mężczyzn. Miny im zrzedły, bo od razu widać było, że nie potrafili robić żelastwem, a zbrojnych pachołów najwyraźniej zostawili w swoim pałacyku. Badylara uśmiechnęła się, a blizna na lewym policzku stała się upiornym przedłużeniem tego grymasu. To nie będzie pojedynek. To będzie rzeź.

              Nagle ktoś szarpnął ją za rękaw. Badylara już chciała kopniakiem odtrącić natręta, gdy rozpoznała drobniutką sylwetkę Audrey. Smarkula z całej siły trzymała awanturnicę, w szarych oczach błyszczała determinacja. I nagle Badylara zrozumiała, skąd zna to spojrzenie. Bogowie, jak ta dziewczyna była podobna do mistrzyni Kasimiry! No, nie fizycznie oczywiście, ale coś w tych oczach tak bardzo ją przypominało... I chyba właśnie to sprawiło, że Badylara odpuściła. Po raz pierwszy od siedmiu lat ograniczyła się do ostentacyjnego splunięcia i oddała przerażonemu handlarzowi broń. Miała wrażenie, że coś się w niej rozpada na strzępy, jakby nagle zamorska choroba skręciła jej kiszki. Otępiała pozwoliła się zaprowadzić do kamienicy mistrza Natterköniga. Na Minstrela, mało brakowało, a złamałaby dane mu słowo. Ba, pewnie nie uniknęłaby stryczka za zabójstwo w centrum miasta.

              Odchorowała to prawie równie parszywie, co pierwszy łyk siwuchy. No, może nie aż tak, bo nie rzygała przy każdym ruchu, ale cierpiała równie mocno i nie wiedziała, co się z nią dzieje. Czuła, jakby bebechy wywracały się w niej na drugą stronę. Jakby krew wszystkich ludzi, którzy w ostatnich latach mieli pecha nawinąć jej się pod rapier, wołała teraz o zemstę. Albo jakby Minstrel wreszcie uznał, że przestanie tolerować jej wybryki. Badylara spędziła kilka dni zwinięta w kłębek na sienniku. Czuła się jak ci wilkołacy, którzy co pełnię porastali sierścią i rzucali się na dzikie gonitwy po lasach. A nawet gorzej, bo dawna postać nie wracała z pierwszym blaskiem jutrzenki. Przemiana trwała i najwyraźniej nic nie dało się temu zaradzić.

Audrey przychodziła do niej, przynosiła wodę i cienki rosół, ale awanturnica nie miała siły jeść. Co jakiś czas do pokoju zaglądał i mistrz Natterkönig, przyglądając jej się z łagodnym uśmiechem. Jeśli ktoś wiedział, co się dzieje z Badylarą, to tylko i wyłącznie on. Ale najwyraźniej nie zamierzał dzielić się tą wiedzą.

Wszystko skończyło się któregoś wieczoru. Nagle Badylara po prostu wiedziała, co ma zrobić. Wstała, obmyła się w misce z wodą i porządnie zaplotła warkocz, w duchu pokazując figę Strzybogowi, targającego włosy niewiast noszących w sobie moc. Jeśli miała kaprys zapleść swoje rude kłaki, to tak zrobi i już.

Nieco chwiejnym krokiem, ciągle jeszcze wyczerpana, weszła w końcu na poddasze i zastukała pięścią do drzwi pracowni mistrza Natterköniga.

- Macie tu jakieś miejsce, gdzie tańczy wiatr i gdzie można złożyć przysięgę Minstrelowi? – zapytała.

- Mamy. Na wzgórzach, za miastem – powiedział, odkładając na pulpit oprawną w skórę księgę. – Mogę ci jutro pokazać, jeśli zechcesz.

- Nie. Ja muszę złożyć przysięgę teraz. Już, natychmiast.

- Dobrze więc, jeśli taka twoja wola. Pójdę z tobą przynajmniej do bram, inaczej strażnicy nie wpuszczą cię do świtu – wstał, zdejmując burego persa z kolan. Kocur miauknął przeciągle i ze złością ugryzł go w rękę, ale lutnista nic sobie z tego nie zrobił.

- Dziękuję wam, mistrzu – Badylara skłoniła głowę. – Za to wszystko.

- Sobie samej powinnaś dziękować, dziecko – odparł. – Nikt na siłę nie oświetli ci drogi, nawet sam Minstrel. Zdradzisz mi, co zechcesz mu ślubować?

- Jeśli mistrz wybaczy, to nie teraz.

- Oczywiście - pierwszy raz uśmiechnął się do niej z prawdziwą sympatią. – A wiesz już chociaż, co dokładnie chcesz obiecać?

Badylara odwzajemniła uśmiech. Wiedziała, po raz pierwszy od dawna naprawdę wiedziała, co chce i co powinna zrobić. Chciała przysiąc Minstrelowi, że dopilnuje, żeby trakt stał się bezpieczniejszym miejscem. Nie dla wszystkich, rzecz jasna, to byłoby niemożliwe. Ale przynajmniej dla tej małej. Niech chociaż ona wyjeżdża na niego bezpiecznie.   

piątek, 17 stycznia 2020

Gnijąc w więzieniu


              Zawsze znaleźli się tacy, którzy koncertowo potrafili spieprzyć nawet najprostsze zadanie – jak na przykład własna śmierć. Albo co gorsza wyręczali się kim innym. Badylara bez wątpienia miała z takim właśnie przypadkiem do czynienia. Dziwaczne rany, ni to po stali, ni to po szponach dzikiej bestii nie pozostawiały żadnych wątpliwości. Odruchowo potarła przedramię, na którym widniał dokładnie taki sam, zabliźniony już ślad. Miała więcej szczęścia niż rozumu. Czego nie dało się powiedzieć o leżącym przed nią pechowcu. Nie miał szans się obronić, nawet gdyby zamiast do pługa przyuczano go do szabli. Cios został wyprowadzony z bliska, prosto w gardło. Dwa kolejne zeszły na pierś i ramiona, zapewne już dla zwykłej uciechy z lejącej się strumieniami juchy. Jeśli wierzyć zapłakanej babinie, to napastniczka jeszcze się w niej wytarzała. Jak zwierzę. Badylara miała ochotę splunąć. Obrzydliwej ruinie, w której oglądała truposza, niewiele by to zaszkodziło. Ale jakoś tak nie wypadało, chłopstwo i tak już trzęsło dupami ze strachu. Najpierw znaleźli nieprzytomną niewiastę, która po przyniesieniu do chaty rozszarpała troskliwego gospodarza. Potem jej śladem nadciągnęła rudowłosa bardka, domagająca się oględzin trupa. Tego byłoby za wiele nawet dla ludzi obytych z mocą i demonami.
              Zmarłemu zresztą też należał się szacunek. Badylara wyciągnęła więc zza paska flet i nabrawszy powietrza, nieomal z czułością przytknęła wargi do ustnika. W pomieszczeniu zabrzmiała łagodna melodia. Jeśli dusza zamordowanego nadal czepiała się starych kątów, muzyka powinna była wskazać jej drogę do Nawii, welesowego królestwa.
- Wrócicie mu życie? – szepnęła błagalnie stojąca obok starowinka, dotychczas w milczeniu znosząca ból.
Nie przerywając gry, Badylara potrząsnęła głową.
- Proszę, to mój jedyny syn…
              Nie odpowiedziała, bo i co miała niby powiedzieć? Że nawet gdyby jakimś cudem udało jej się podnieść ciało z martwych, to najpewniej rodzina prędko błagałaby ją na kolanach, żeby czym prędzej odesłać go w zaświaty? O ile z rodziny byłoby jeszcze co zbierać.
              Zakończyła utwór i zatknęła flet z powrotem za pasek.
- Błagam… - babina chwyciła ją spracowanymi dłońmi za rękaw wamsu.
Badylara zmusiła się, żeby spojrzeć w zapłakane, zapadnięte oczy.
- To wykracza poza moc jakiegokolwiek z bardów – powiedziała, wyjątkowo delikatnie jak na siebie odczepiając powykręcane od lat robienia w polu palce. – Spalcie ciało, by duch nie próbował wracać z Nawii. Już wieczerza u Welesa.

***

              Do celi wpadało tylko odrobinę światła. Prawie zapomniała już, jak wyglądało słońce i świat widziany w barwach innych niż różne odcienie szarości. Nie znała nawet wyglądu swojego więzienia. Jej ciało skuwały ciasne okowy, drąc skórę przy każdym ruchu. Nie ustawała jednak w wysiłkach, by się uwolnić. Co jakiś czas nawet udawało jej się dopaść któregoś ze swoich oprawców. Efekt był jednak zawsze ten sam – ból i ciasna cela.

***

              W chacie panował półmrok. Knot pojedynczej świecy tlił się z sykiem, dając więcej dymu niż światła. W rudym blasku jasnowłosa kobieta pochylała się nad rozrzuconymi na stole kościanymi krążkami. Na każdym z nich widniały starannie wyryte runa lub magiczny symbol. Z zamkniętymi oczyma wodziła nad nimi opuszkami, nie dotykając jednak żadnego z medalików. Nie spieszyła się. Pośpiech to był wskazany przy łapaniu pcheł a nie wróżeniu z kości, jak mawiała matula. Po dłuższej chwili ostrożnie musnęła powierzchnię jednego z symboli. Natychmiast zalśnił delikatną poświatą. Przesunęła dłonią nad stołem i wiedziona szóstym zmysłem, wybrała kolejny krążek. Potem następny. Wreszcie otworzyła czarne jak noc oczy, z namysłem wpatrując się w migoczące symbole. Runy dawno nie ułożyły się w tak zawiły wzorzec.
Gwizdnęła cicho, jakby z zaskoczeniem. Olbrzymi pies, leżący dotychczas spokojnie w rogu chaty, podniósł łeb i zastrzygł uszami.
- Szykujemy się na łowy – szepnęła jego pani.  

***

              Badylara nie rozpalała ognia. Noc była ciepła, ziemia oddawała gorąc, jaki wsiąkł w nią za dnia. Siedząc na końskiej derce, szukała w sakwie suszonego mięsa. Musiała jeść szybko, żeby potem nie zapluć ustnika fletu czy szałamai. A tych potrzebowała, jeśli dzisiaj by jej się poszczęściło i chociaż o krok wyprzedziłaby bestię. Polowała na nią od kilku tygodni, odkąd tylko zabliźniła się rana na ręku. Pamiętała doskonale zarówno ból, jak i twarz swojej przeciwniczki. Przybrała wówczas imię Melina, ale jak wołano ją naprawdę, tego nikt nie wiedział. Starczy, że udając barda, zjawiła się pewnego wieczoru w karczmie. Nie przyszło jej jednak na myśl, że w przybytku mogą odpoczywać prawdziwi słudzy Minstrela, zdolni zdemaskować oszustwo. No i wtedy się zaczęło! W Melinę jakby wstąpił diabeł! Badylara, jak na barda czy też raczej awanturnicę przystało, rzuciła się ją obezwładnić, bo co sobie miała żałować! Ale takiego obrotu spraw się nie spodziewała! Babsztyl był wyjątkowo silny i zwinny! Do tego kopniaki i ciosy nie robiły na niej najmniejszego wrażenia. Dopiero kiedy w walce rozerwała się jej koszula, Badylara zrozumiała przyczynę. Babsko gniło. Dosłownie. Flecistce nadal robiło się niedobrze, gdy sobie o tym przypominała. Mdłości szybko przechodziły jednak w gniew. Melinie udało się ją zranić i uciec z pola walki! A za taką zniewagę musiała zapłacić krwią! O ile jeszcze jakąś miała.
              Badylara była doświadczonym bardem. Widywała już rozmaite demony czy istoty zawieszone między światem żywych i umarłych. Czegoś takiego jednak nie spotkała ani ona, ani wyżsi rangą ludzie mocy. Ciemny lud nazwał toto strzygą. Proszę bardzo, mogła być sobie i strzyga, nawet jeśli zamiast szponów miała dwa noże. Nie czyniło jej to bynajmniej mniej niebezpieczną. Odkąd ruszyła w pościg, awanturnica widziała już kilka ofiar potwora. Żadna nie przeżyła. Musiała się więc spieszyć, zanim bestia dopadnie do kolejnego ludzkiego osiedla. Problem polegał jednak na tym, że nawet poruszając się pieszo, strzyga miała ponad trzy tygodnie przewagi. Badylara mogła tylko podążać śladem ciemnych pasm śmierci i cierpienia, pozostałych po niej na poziomie astralnym. A to było cholernie za mało.
              Nagle poczuła ciepło rozlewające się po piersi w miejscu, gdzie na czarnym wamsie nosiła srebrną broszę w kształcie triskelionu, symbolu bardów. Źrenice zielonych oczu awanturnicy zwęziły się gwałtownie, gdy wyostrzyła słuch. W okolicy aktywowała się magiczna aura. Twarz Badylary przeciął triumfalny uśmiech.
Pożegnaj się ze światem, murwo – pomyślała.

***

              Pamiętała, jak do tego doszło. Było to zresztą jedno z nielicznych wspomnień, jakich nie wypaczyły lata niewoli. Wszystko to było winą jednej złej decyzji – urodziła niechciane dziecko. I nie chodziło o to, że nawet nie pamiętała imienia jego ojca – ot przygody z Nocy Kupały. Takich przypadków jak ona co roku przybywało we wszystkich słowiańskich wsiach czy miasteczkach. Wiedźmy niechętnie spędzały wówczas płody, traktując stadka na dobrą sprawę bezpańskich dzieciaków jako skutek uboczny czerwcowych obrządków. Ale ona nie chciała być matką. Nie chciała wrzeszczącego darmozjada, wydzierającego z niej młodość i życie każdą nieprzespaną nocą, każdym dniem opieki. Nadała mu od razu pierwsze lepsze imię i podjęła decyzję - skoro bogini Mokosz tak miłowała dzieci, to mogła zająć się jeszcze jednym. A jak bachor zdechnie w lesie, to przewina szła na bogów.

***

              Badylara poruszała się bezszelestnie jak kot. Wysuszone igły, które tygodnie suszy obtrząsnęły z drzew, nie trzasnęły ani razu pod jej podkutymi butami. Wygłuszyła otoczenie wokół siebie. Co prawda sztuczka działała w obie strony i ona również nic nie słyszała, co było parszywym uczuciem. Słuch był dla barda ważniejszy od wzroku, ale nie wiedziała, jak czułymi zmysłami dysponował przeciwnik. Zacisnęła palce mocniej na rękojeści rapiera i okręciła płaszcz wokół lewego przedramienia. Tym razem nie da się zaskoczyć tak łatwo. Triskelion ostrzegał ją coraz silniejszymi falami ciepła. Zdążyła się już przyzwyczaić do tego uczucia. Zwłaszcza, że było dobrym przewodnikiem. Kiedy jego pulsowanie osiągnie pełnię mocy, zdejmie z siebie iluzję, znajdzie potwora i wsadzi mu rapier w rzyć.
Nie przewidywała jednak jednego – że potwór znajdzie ją pierwszy.

***

              Mokosz była jednak mściwą boginią. Odtąd co noc zsyłała na nią wizję ubożąt, stradcząt i rozmaitych dziecięcych demonków. I tak, jak zrobiłoby to dziecię, wysysała z niej życie każdą nocą powtarzających się koszmarów. Stawała się cieniem samej siebie, zawieszona gdzieś między życiem a śmiercią, między snem a jawą. Kiedy przypadkiem spotkała wędrowną wiedźmę, wstąpiła w nią nowa nadzieja. Wiedźma parała się zakazaną sztuką, mogła uwolnić ją raz na zawsze od upiornych dziecięcych głosików. Tylko ta myśl trzymała ją przy życiu. Tak mocno, że prawie zignorowała warunek wiedźmy, czyniący z niej swoją służkę. I to był prawdziwy błąd. 

***

Uderzenie zwaliło Badylarę z nóg. Miała na tyle rozsądku, żeby rozluźnić chwyt prawej ręki i uniknąć wybicia palców koszem rapiera. Ten zresztą nie sprawdzał się w walce z przeciwnikiem, który właśnie przygniatał ją do ziemi. Kopnęła kolanem w podbrzusze, starając się jednocześnie dosięgnąć noża, zatkniętego za wysoką cholewę zajezdniczych butów. Na próżno. Napastnik zaskowyczał, a chwilę później awanturnica poczuła ciężką łapę, przygniatającą pierś. Chciała uderzyć łokciem w mordę, ale nagle ucisk zelżał. Była nawet w stanie usiąść. Dobyła noża, wypatrując przeciwnika.
Prawie zachłysnęła się z wrażenia. Miała piekielnie dużo szczęścia. Przed nią siedział celtycki bojowy pies, zdolny bez problemu rozerwać kłami pancerz i zmiażdżyć kości masywną paszczą. Widywała już takie bestie, chociaż nigdy dotąd tak daleko w głębi Królestwa Słowiańskiego. Ten tu jednak nie wyglądał już wcale na wrogo nastawionego. Wywalił czerwony jęzor i przyglądał się Badylarze z namysłem. Odwzajemniła spojrzenie i nagle straciła pewność co do tego, że jest to czystej krwi celtycki pies. Miał zdecydowanie za długą sierść, zawadiacko zadarte uszy i niepasujący do bojowych bestii puszysty, kręcony jak szczotka do czyszczenia latryny ogon.
- O w mordę! Twoja matka to dopiero musiała być puszczalska! – skwitowała awanturnica, szukając rapieru. Oczywiście sztuczkę z wygłuszeniem szlag jasny trafił podczas szamotaniny i jeśli jakakolwiek siła nieczysta łaziła po lesie, to musiała już dawno dać nogę.
- To mnie zawdzięcza istnienie.
Badylara odwróciła głowę w kierunku, z którego dochodził głos. Błyskawicznie stanęła na nogach, ale zrezygnowała z użycia rapiera. Od stojącej nieopodal kobiety emanowała silna magiczna aura.
- Wolę nie wiedzieć, w jaki sposób – mruknęła bardka.
- I słusznie. Dłużej pożyjesz – odparła wiedźma. – Bard. Co, na Welesa, robi bard w środku lasu? – zapytała po chwili.
- Nie pytaj, acanka, a dłużej pożyjesz  – Badylara znalazła w końcu rapier i otarłszy klingę o płaszcz, z sykiem wsunęła go do pochwy.
- Co, z karczmy na zbity pysk wywalili? Śladzik elegancki został – nieznajoma przesunęła dłonią po twarzy w miejscu, gdzie na policzku Badylary widniała stara blizna.
- Ta, a acance oswojona kania dała dyla z tego gniazda na głowie? – odgryzła się awanturnica.
- Nie. Ale uważaj, bo umiem oblec w pióra pyskate baby, choć wpierw muszę znać ich imię. To jak cię wołają?
- Badylara.
- No proszę, ta słynna Badylara! – roześmiała się wiedźma. – Brat podobno kiedyś widział, jak rozwalasz łby o dna rynsztoków. Niezłe z ciebie ziółko! Mnie wołają Agata, a to Tojad, mój chowaniec.
- Czołem. Twojemu bratu też łeb rozwaliłam?
- Nie. Bardowie się zwykle za łby nie biorą. Oj, żebyś widziała swoją minę! Szczękę pozbieraj, bo ci do niej mrówek nalezie! Tak tak, mam brata barda! I ojca też, jak cię to zainteresuje.
- A matulę może arcymaga?
- Nie, żerczynię. Ale może nie stójmy tak jak te dwa kołki z Wolina, tylko rozbijmy razem obóz. Coś mi się widzi, że mamy do pogadania.

***

W błękitnym blasku eterycznego ognika, tańczącego nad kosturem Agaty, Badylara obserwowała swoją nową towarzyszkę z całą nieufnością, na jaką potrafiła zdobyć się baba. Triskelion, rozpoznawszy nową magiczną aurę, przestał grzać. Czyli znowu, psia krew, zmyła. No ale kto by przewidział, że po lasach kręci się nekromanta?!
Wiedźma nie kłamała, faktycznie musiała mieć podwójne dziedzictwo. Nawet jej wygląd wypaczyła magia. Tęczówki czarnych oczu praktycznie zlewały się ze źrenicami, co w półmroku wyglądało iście upiornie. Cud, że nikt jej osinowym kołkiem nie potraktował! Blada cera, do tego prawie białe włosy, związane byle jak w supeł na czubku głowy… Jeśli Agata chciała robić na ciemnym ludzie piorunujące wrażenie, to doskonale jej to wychodziło. 
- To mówisz, że strzyga przybrała jakieś imię i zdawała się mieć całkiem jasny cel, co? – zapytała wiedźma, związując rzemieniem garść piór. Dopiero po chwili Badylarze udało się dostrzec runy zapisane na każdym z nich.
- Ta, zarżnąć bardów – prychnęła. Podeszła do leżącego pod zasuszonym drzewem podróżnego worka i wyciągnęła zeń małe zawiniątko. Bez słowa podała je nekromantce.
Gdy Agata rozwinęła szmatkę, jej oczom ukazał się niewielki, zabrudzony medalik z potrójną spiralą. Triskelion.
- Miała go przy sobie – wyjaśniła Badylara.
- O bogowie… - szepnęła wiedźma. – To mógłby być mój brat albo ojciec…
- Czyli poprzedni właściciel…?
- Nie żyje. Pozwolisz, że przekażę go ojcu? Niech z nim zrobi, co należy…
Awanturnica wzruszyła ramionami.
- Czyli była świadoma tego, co robi. Umiała zaplanować swoje działania – podsumowała Agata, podnosząc pęk piór w stronę eterycznego światła. Przyjrzała im się krytycznie, ale chyba uznała swoją pracę za dobrze wykonaną, bo odłożyła amulet na bok, kiwając głową z zadowoleniem. – To powiem ci, mości Badylaro – z całą pewnością nie jest to prawdziwa strzyga.
- Tyle to i ja wiem. Ale skoroś, acanka, taka mądra, to mi powiedz, co to za latawica!
- Nie wiem. Runy powiedziały mi tylko, że kobieta, która zabija bardów, splecie bardzo potężny czar. Jeśli jej się to uda, zginą tysiące… Tylko człowiek mocy może bez konsekwencji zabić innego posiadającego dar. Wiedząc, że przeciwniczka nie może być bardzo daleko, szukałam jednego z nas, otoczonego aurą śmierci. Nie przewidziałam jednak, psia krew, że ty też na nią polujesz! No pomyślałby kto, bard cuchnący śmiercią!
- Odezwała się ta, przy której triskelion nagrzał się jak jajo w kurzej dupie!
- Starczy już tych uprzejmości, mości Badylaro. Wrogowie moich wrogów są moimi przyjaciółmi, jak mawia braciszek. Trzeba pomyśleć, jak tu zapolować na tę całą „strzygę”.

***

              Strażnicy coś planowali. Czuła to. Słyszała, jak okrążają jej celę, szepcząc między sobą. Chcieli ją zabić. Z pewnością. Bo czegóż innego mogła się po nich spodziewać? W końcu zabiła ich dziesiątki, próbując uciec. I zabije dwa razy tyle, jeśli będzie musiała walczyć o przeżycie.

***

               Badylarę obudziły dopiero promienie porannego słońca. Przetarła zmęczone oczy i usiadła, rozglądając się za towarzyszami. Zaklęła, zrywając się na równe nogi. Masywne drzewo, do którego wczoraj wiedźma przywiązała swojego siwka, teraz dygotało jak osika, gdy biedny zwierzak szarpał się na uwięzi. Uwiązany kawałek dalej Bies, czarny koń Badylary, kwiczał histerycznie. Awanturnica zaklęła szpetnie.
- Ocipiałaś?! Coś ty zrobiła temu biednemu zwierzakowi?!
- No już tak nie panikuj. Obiecałam ci znaleźć strzygę, to ją znajdziemy – odparła spokojnie Agata. – Koń nam w tym pomoże.
 - Zwłaszcza, psia krew, w takim stanie! – burknęła Badylara.
- Owszem. Szarpie się, bo wie, gdzie jest strzyga. No nie dąsaj się, złość piękności szkodzi. Ten triskelion bardzo mi pomógł spleść odpowiednie zaklęcie. Dusze zmarłych pragną zemsty. Poprowadzą nas.
- Cudownie! Czemu akurat koń a nie ten twój kundel?! Konie nie znoszą bytów nadprzyrodzonych!
- Tojada ogarnęłaby żądza krwi, straciłabym nad nim kontrolę. A koń będzie chciał się jak najszybciej pozbyć uciążliwego towarzystwa i doprowadzi nas do strzygi jak po sznurku. Ładuj się na to swoje bydle, czeka nas pracowity dzień.

***

              Kolejne godziny mijały w półmroku, rozbrzmiewając szeptami strażników. Gdy tylko czuła, że nie zwracają na nią uwagi, zaczynała szarpać się w okowach. Mozolne działania powoli zaczynały przynosić efekty. Ogniwa stawiały coraz mniejszy opór. Uśmiechnęła się spękanymi ustami. Już niedługo choć na moment będzie wolna.

***

              Pokryty magicznymi znakami koń pędził jak szalony, Bies ledwie za nim nadążał. Postoje robiły z rzadka, tylko na tyle, by spienione zwierzęta mogły złapać chwilkę wytchnienia. Upał dawał się we znaki, gorące powietrze paliło w płucach, pył wgryzał się w oczy, zgrzytał w zębach i oblepiał skórę szarą skorupą. Awanturnica zasuwała kapelusz głębiej na załzawione oczy i klęła w kamienie na Minstrela, swoje opiekuńcze bóstwo.
              Dopiero pod wieczór zaczęło się nieco ochładzać, ale powietrze nadal było duszne i gorzkie od kurzu. Konie już ciężko robiły bokami, a Tojad wywalił jęzor i dyszał jak stary Sarmata w wygódce. Agata bezgłośnie poruszyła ustami.
- Co? – burknęła Badylara.
- Uspokajam Tojada, że już niedaleko. Za tamtymi wzgórzami jest wioska, którą dzisiaj w nocy ma zaatakować strzyga – wyjaśniła wiedźma.
- Ty chcesz się tam pakować?! – flecistka szarpnęła za wodze. Biesa zarzucił łbem i prychnął niezadowolony, ale posłuchał.
- A co, strach cię obleciał? – odparła Agata, zatrzymując się kawałek dalej.
- Posłuchaj, acanka – wycedziła przez zęby Badylara. – Nie wiem, czy widziałaś, co zostawało z ludzi, którzy mieli bliskie spotkanie z tym babsztylem. Ja tak. I nie dopuszczę do tego znowu!
- Spokojnie, mości tchórzokwoko! – zaśmiała się Agata. – Zabezpieczymy wieśniaków i…
- A ja mam inny plan! Może cię zwiążemy i wystawimy jako przynętę, co? Akurat do tego się nadasz!
- Wiesz, gdzie sobie możesz wsadzić taki plan?
- A może na tobie sprawdzę, czy się da!
Przez moment patrzyły na siebie z furią w oczach, jak dwa rozwścieczone koty.
Wreszcie Agata wzruszyła ramionami.
- Jak tam sobie chcesz, mości Badylaro. Możesz zapolować na nią na otwartej przestrzeni i dać się rozszarpać na strzępy. Ja tam wolę odnieść sukces.
- Siedź i trzęś rzycią ze strachu w wiosce, jeśli taka wola. Ja tylko się obmyję z podróżnego kurzu i ruszam na łowy – odparła awanturnica i uderzywszy konia piętami, skierowała się między chaty.

***

              Słabsze ogniwo wreszcie puściło z trzaskiem. Poleciała do przodu, z impetem uderzyła o kamienną podłogę, ból rozlał się po jej ciele mdlącą falą. Przez moment leżała, ciężko dysząc, a każdy oddech zdawał się rozrywać skatowane ciało na kawałki. Wreszcie zebrała wszystkie siły i podniosła się na łokciach. Musiała się spieszyć, jeśli chciała wyrwać się stąd żywa.

***

              Agata siedziała w chacie przerażonego sołtysa, któremu dopiero co wytłumaczyła zaistniałą sytuację. Szkoda jej było chłopa, bo nic z tego nie rozumiał, ale cóż począć, takie życie. Tojad pilnował, żeby wszyscy siedzieli w zabezpieczonych zaklęciami chatach. Co prawda nie miała pewności, czy aby na pewno powstrzymają intruza, ale trzeba było spróbować.
              Zagrzechotała runicznymi krążkami w cynowym kubku, jak gdyby to były kości do gry. Wysypała je na chustę rozłożoną na stole, zamknęła oczy i powiodła dłonią nad medalikami. Czuła ich uspokajającą magię. Wybrała te, które wydały jej się odpowiednie i spojrzała na swoją wróżbę. Zaklęła szpetnie, zrywając się na równe nogi. Runy nauthiz, berkana i algiz świeciły się odwrócone. Coś szło bardzo nie po jej myśli.

***

              Badylara leżała przy ognisku, przykryta swoim wysłużonym płaszczem, pod którym ukrywała rapier. Nasłuchiwała. Cały wieczór spędziła na robieniu hałasu. A biorąc pod uwagę, że szałamaję mogły przekrzyczeć tylko dobrze nabite armaty, w promieniu kilkunastu łanów wszyscy musieli już wiedzieć o jej obecności. Strzyga, jeśli faktycznie gdzieś się czaiła, również. Runy tej całej Agaty twierdziły, że babsztyl poluje na bardów. To powinna się skusić, taka jej mać!
Skoro wiedźma chciała sobie czekać w wiosce, proszę bardzo. Ale strzygi się tam nie doczeka. Przydała się przynajmniej na coś – pozamykała chłopów w domach i zakazała wyłazić. I dobrze. Obędzie się może bez dodatkowych ofiar.
              Awanturnica dobrze się przygotowała. Na wszelki wypadek usypała wokół obozowiska okręg z soli. Co prawda ostatnio strzyga niekoniecznie bała się takich drobiazgów, ale może od tego czasu zatraciła już resztki człowieczeństwa i proste zabezpieczenie zadziała. A może nie będzie takiej potrzeby. Wyczulony słuch i triskelion powinny w porę wskazać zagrożenie. 
              Czas dłużył jej się niemiłosiernie. W lesie panowała martwa cisza, przerywana tylko trzaskaniem ognia i nerwowym parskaniem Biesa. Znak, że faktycznie w okolicy musiało czaić się coś groźnego. Srebrna brosza pulsowała leciutko, ale jeszcze nie tak, żeby zrywać się do walki. Równie dobrze mogła wykryć pozostałości jakichś starych czarów albo niegroźnego leśnego duszka.
Badylara zacisnęła palce na rękojeści rapieru. Czekała.

***

              Skradała się więziennym korytarzem najciszej, jak potrafiła. Słyszała czasem błąkających się strażników, ale póki co jeszcze na żadnego nie wpadła. Wyrwane ze ściany łańcuchy owinęła wokół ciała, ciążyły jej teraz niemiłosiernie i sprawiały ból przy każdym ruchu. Musiała jednak wytrzymać, jeśli chciała przeżyć. Nagle zatrzymała się, słysząc zgrzyt ostrzonej broni. Wyjrzała ostrożnie zza węgła. W stróżówce siedział strażnik. Nieludzkie, potworne oblicze wykrzywione było prymitywną żądzą krwi. Gdyby ją zauważył, byłoby po niej. Ale nie, jeszcze jej nie widział. Zbyt był zajęty. Obok niego leżały klucze. Zardzewiałe, toporne, jak gdyby całą swoją postacią miały przekazać więźniom, że nie ma dla nich nadziei. Ona jednak musiała się stąd wydostać za wszelką cenę. Musiała dopaść wiedźmę, która ją tu zamknęła. Bo wiedźma coś knuła. Czuła to całą sobą. Trzeba było ją powstrzymać! Ale do tego potrzebowała kluczy, strzeżonych przez potwora. Wiedziała, że nie da rady go wyminąć. Musiała wywabić go z kryjówki i zabić. 

***

              Krzyk zadzwonił w wyczulonych uszach Badylary jak grom samego Peruna. Awanturnica błyskawicznie zerwała się na nogi, oplatając płaszcz wokół przedramienia. Triskelion pulsował szaleńczo w rytm uderzeń serca. Psia krew, że też ktoś musiał się napatoczyć! Tak to jest powierzyć coś wiedźmie! Nawet bandy chłopów nie umie upilnować, taka jej mać! Przepełniony bólem głos rozległ się znowu. A niech to, trzeba Agacie zwrócić honor, to nie od wioski! Czyżby w lesie stała jakaś samotna chata?
              Wysuszone, otrząśnięte o wiele za wcześnie liście trzeszczały pod butami Badylary, jak gdyby na złą wróżbę. Nie mogła jednak wygłuszyć swoich kroków. Musiała zdążyć z pomocą tej durnej babie, której zachciało się włóczyć nocą po lesie! Brosza promieniowała nieprzyjemnym ciepłem, z każdą chwilą coraz silniej. Czyli strzyga musiała być gdzieś blisko.
              Nagle coś chwyciło ją za płaszcz i szarpnęło silnie. Zamierzyła się rapierem i już miała poczęstować napastnika stalą, gdy rozpoznała szeroką mordę Tojada. Przeklęty wszarz szarpał podbitą skórą tkaninę coraz mocniej! Jeśli udałoby mu się wyrwać płaszcz, Badylara mogła zapomnieć o parowaniu ciosów. Rapier kompletnie się do tego nie nadawał.
- Zostaw, kundlu! – warknęła, próbując sprezentować mu kopniaka. Omal nie straciła równowagi.
- Puszczaj, albo wsadzę ci stal w mordę! – zatoczyła się, gdy nagle puścił tkaninę. Wpatrywał się w nią gorejącymi ślepiami, z jego gardła wydobył się głuchy pomruk.
- Idź w diabły, suczy synu! – prychnęła Badylara, stając pewniej na nogach. Jeszcze wściekłego psa jej tu brakowało!
Warknął w odpowiedzi, jeżąc sierść. Otworzył zębatą mordę i zaszczekał ostrzegawczo.
- Sam się prosiłeś! – awanturnica zrobiła głęboki wypad, celując w rude gardło. Tojad odskoczył, ujadając wściekle. Złożył się do skoku. Uchyliła się. W samą porę! Tuż za nią na ziemię opadł ciemny kształt. Kły chowańca zacisnęły się na osłoniętej skórzanym karwaszem ręce, przyginając ofiarę do ziemi. Zielone oczy Badylary rozszerzył się ze zdumienia. Strzyga! Że też jej, psia krew, nie usłyszała!
Dopiero teraz poczuła mdlący odór zgnilizny, buchający ze szczupłego ciała. Zniekształcona, na wpół przegniła twarz wykrzywiona była z wściekłości i zaskoczenia. Strzyga była drobnej postury, olbrzymi pies powinien był bez problemu rzucić ją na ziemię jak szmacianą lalkę. Trzymała się jednak pewnie na nogach, natychmiast odzyskując fason. Wolną ręką sięgnęła po zatknięty za pas nóż. Badylara zwinęła płaszcz na podobieństwo bicza i chlasnęła nim w pokrytą liszajami dłoń, zbijając ją na bok. Normalny człowiek zwinąłby się z bólu, na nieumarłej nie zrobiło to jednak większego wrażenia. Zaparła się mocniej nogami i bez problemu wyszarpnęła rękę z paszczy Tojada, wyłamując przy tym jeden z kłów. Pies zaskamlał z bólu, pocierając pysk łapą. Strzyga odskoczyła z nadludzką zwinnością i opadła na ziemię kawałek dalej, lustrując przeciwników przekrwionymi, pożółkłymi oczami.
- Chodź tu, murwo! – krzyknęła Badylara, kręcąc ósemki płaszczem i starając się zdezorientować napastnika. Pies, warcząc wściekle, zachodził potwora z drugiej strony. Strzyga przenosiła spojrzenie między nimi. Wreszcie bez ostrzeżenia dała susa w kierunku chowańca, w ostatniej chwili uchylając się przed rozwartą paszczą. Kły kłapnęły w pustce. Tojad nie zdążył odskoczyć. Jeden z noży wbił mu się między żebra. Awanturnica zaklęła, spodziewając się, że zostanie na polu walki sama. Ku jej zdziwieniu cios nie zrobił jednak na psie większego wrażenia. Z rany nie popłynęła nawet kropla krwi. Obrócił się w miejscu, usiłując chwycić strzygę, która zdążyła przycupnąć kawałek dalej, nieruchoma jak maszkara z dachu. Była cholernie szybka, szybsza nawet niż ostatnio. Za to zdecydowanie mniej ludzka, zdawać by się mogło, że gdyby nie noże w przegniłych dłoniach, poruszałaby się na czworakach i kąsała poczerniałymi zębiskami.
              Rzuciła się na Badylarę, która zeszła trawersem w bok, wyprowadzając pchnięcie rapierem. Strzyga wolną ręką chwyciła za ostrze, nie bacząc na stal wgryzającą się w ciało, i szarpnęła z całej siły. Awanturnica aż sapnęła z wysiłku. Ależ poczwara była silna! Tojad z głuchym warkotem chwycił nogę nieumarłej, aż kły zgrzytnęły o kość! Może ją, psia krew, odgryzie! Ale nie! Strzyga rzuciła mu krótkie spojrzenie, po czym wraziła drugi nóż w jeden z oczodołów. Pies zaskamlał, zataczając się na bok i potrząsając łbem. A strzyga chwyciła rapier oburącz. Badylara odrzuciła płaszcz, sięgając po zatknięty za pas lewak. Chociaż zaczynała przeczuwać, że i tak gówno nim zdziała. Skoro na tej latawicy nie robiły wrażenia ciosy, zdolne powalić opancerzonego męża, to chyba była nie do zaciukania!
              Nagle coś białego przecięło powietrze. Pióro. Zwykłe gęsie pióro z nakreśloną nań runą. Ledwie dotknęło ciała strzygi, rozbłysło jaskrawo i stanęło w płomieniach. Zaskoczona nieumarła wrzasnęła ochryple i puściła rapier. Badylara na moment straciła równowagę, ale błyskawicznie stanęła pewniej na nogach.
- No żeś w samą porę przylazła! – warknęła do biegnącej w ich stronę Agaty. Wiedźma nie odpowiedziała, tylko wyciągnęła z pęku kolejne pióro. Dmuchnęła, posyłając je w stronę tarzającego się po ściółce demona. O dziwo, płomień nawet nie tknął suchych liści, pełzając tylko po gnijącym ciele. Przygasał jednak. Kolejne pióro chybiło celu, strzyga odturlała się na bok. Prosto pod nogi Badylary. Awanturnica dźgnęła między zapadnięte żebra, przyszpilając wyjącą z bólu nieumarłą do ziemi. Strzyga wiła się jak piskorz, to próbując wyszarpać rapier, to ryjąc ziemię pazurami. Badylara przycisnęła ją do ziemi podkutym butem, dobyła lewaka i wraziła stal w pierś, prosto w serce. Nieumarła zawyła po raz ostatni, zacisnęła obdarte już z ciała palce na wystającym z ciała żelastwie, po czym znieruchomiała.

***

              Nie udało jej się. Wiedźma wygrała – i to była ostatnia myśl, zanim pochłonęły ją ciemności.

***

              Badylara otarła pot z czoła, opadając ciężko na ściółkę. Była wyczerpana. Powinna powyciągać broń z tego plugastwa i doczyścić ostrza, ale jeszcze nie miała siły. Spojrzała na klęczącą przy Tojadzie Agatę.
- A to murwa! Gdzie ja teraz taką ładną celtycką czaszkę znajdę! – mruknęła wiedźma, wyciągając nóż z psiego oka. Mruknął tylko z niezadowoleniem.
- Jakim cudem on jeszcze żyje??! – jęknęła Badylara.
- Technicznie rzecz biorąc – nie żyje – nóż wreszcie ustąpił, wychodząc z ciała z obrzydliwym zgrzytem. Agata cisnęła go na bok. – No nie skamlaj, mazgaju, do wesela się zagoi! – poklepała piszczącego psa po zadartym nosie.
- No żebyś widziała swoją minę! – roześmiała się. – A czegoś ty się spodziewała po chowańcu nekromantki? Puszystego króliczka?
- Kuśki na sznurku, wiesz! Coś ty tak długo tutaj lazła! Wolniej się nie dało? – burknęła awanturnica, pocierając ciągle jeszcze ciepły triskelion.
- Koń za nic nie chciał tu leźć, pieszo musiałam biec. Ciesz się, że ci Tojada wysłałam, bo by cię strzyga wypatroszyła!
- No dzięki, dzięki – Badylara wreszcie wstała i walcząc z mdłościami, zbliżyła się do truchła. Agata już wyciągnęła z niego ostrza i bez cienia wstrętu oglądała ciało.
- Yh, co za parszywica! – splunęła Badylara.
Wiedźma wyciągnęła rytualny nóż i podważyła nim gnijącą skórę na czaszce.
- Tfu, nadal mnie jeszcze triskelion grzeje… - mruknęła Badylara.
- Co powiedziałaś?! – czarownica znieruchomiała.
- No triskelion… - urwała w pół słowa. Spojrzały po sobie przerażone. Artefakty zawsze milczały po odesłaniu siły nieczystej na drugą stronę. A to oznaczało…
- Patrz – szepnęła Agata. Awanturnica posłusznie uklękła obok i zmusiła się, żeby spojrzeć na trupa. Na czaszce widniał wyryty ciąg magicznych znaków, teraz już zapewne nieaktywnych.
- To była tylko marionetka. Fantom, mający odwrócić naszą uwagę – powiedziała bardzo powoli wiedźma.
- Ale te twoje zasrane runy mówiły, że baba zabija bardów i splata potężny czar, tak? – warknęła Badylara.
- Ale nie mówiły, że robi to własnymi rękoma.
              Awanturnica już miała dodać coś jeszcze, gdy po jej piersi rozlało się obezwładniające gorąco. Ciszę przeszył huk gromu, po nim powietrze zadygotało od wyładowania magii. Skuliła się, zamroczona bólem. Zmusiła się do otwarcia zamglonych łzami oczu i sięgnięcia po dar Minstrela. W samą porę, by wyczuć, jak pęka osnowa świata, a z czarnych rozdarć na świat wypełzają demony. 

Dark Forest

środa, 28 sierpnia 2019

Igrając z Ogniem


              Dźwięk kornetu nakreślił kształt pomieszczenia. Mistrz Natterkönig czekał cierpliwie, aż wzywający go bard skończy tworzyć wizję. Patrzył, jak piętrzą się łuki i układają się omszałe kamienie. Ciemna, wilgotna piwnica nie była miejscem, którego się spodziewał. Chwilę później pomiędzy cieniami zmaterializowała się szczupła postać. Czy to przez zacięty wyraz twarzy, czy też przez coś w jej ruchach zdawała się pasować do tego miejsca. Za pasek przy zwykłym letniku z ciemnej materii zatknęła czarny kornet. Na szyi zawiesiła srebrny medalion z triskelionem. W milczeniu przyglądała się starszemu bardowi.
- Jak mniemam, poznam twoje imię i powód wezwania? – zagadnął lutnista. Kątem oka zauważył niewielki kształt, przemykający pod ścianą.
- Możecie mi mówić Savar, mości pani Natterkönig – dygnęła sztywno. – Chcę, abyście udzielili mi lekcji. Chodzą słuchy, że umiecie panować nad smokami. Pragnę poznać tę sztukę.
Bard uniósł brwi w niemym zdziwieniu.
- Nie przyjmuję już uczniów, moja panno. Nie spełnię więc twojej prośby. Jeśli to wszystko, pozwolisz, że się pożegnamy.
- Nie rozumiemy się, panie Natterkönig. Ja nie proszę. Ja żądam. Bo widzisz, rzuciłam zaklęcie podobne trupiej świecy. Dopóki ja nie zechcę, nie opuścisz astralu.
Jeśli lutnista poczuł niepokój, nie dał tego po sobie poznać.
- Dobrze. W takim razie pozwolisz, że usiądę? – w piwnicy rozległ się łagodny, podparty dźwięk lutni. Astral zareagował natychmiast, tworząc prosty drewniany stołek. Savar sapnęła, marszcząc czoło. Przez moment kornet próbował zdominować melodię, ale szybko dała za wygraną. Mistrz Natterkönig usiadł, opierając główkę lutni o kolano. 
- Udzielę ci dzisiaj pewnej lekcji – odezwał się. – Jesteś bezczelna. Znam co prawda wielu bardów, których Minstrel obdarzył tą cechą, ty jesteś jednak do tego pewna siebie i pokładasz zbyt wielką wiarę we własne umiejętności. A takie połączenie może cię kiedyś zgubić na trakcie. Ucz się więc! – mimo że wyobrażenie lutni cały czas spoczywało nieruchome, piwnicę wypełnił odgłos strun. Tym razem jednak brakowało w nim słodkości zwyczajnej temu instrumentowi. Lutnia odezwała się dziko, drapieżnie, szarpana w sposób, który łamał wszystkie zasady zawarte w mądrych traktatach. Zaraz też melodii odpowiedział niski pomruk, z każdą chwilą nabierający mocy. Niepozorny kształt oderwał się od cieni i począł rosnąć. Savar sięgnęła po kornet, nabrała powietrza w płuca, jednak ryk zagłuszył dźwięk instrumentu. Do dziewczyny zbliżał się smok. Olbrzymi, pokryty szarą łuską. Ni to kroczył, ni to pełznął po kamiennej posadzce, z bursztynowymi oczyma wbitymi w ofiarę. Uniósł łeb i wyrzucił z paszczy strumienie ognia. Płomienie z rykiem ogarnęły piwnicę. Savar uniosła ręce, próbowała się zasłonić. Udało jej się nagiąć astral do swojej woli, ogień z sykiem zgasł tuż przed nią. Natterkönig siedział niewzruszony, przyglądając się pojedynkowi młodej bardki ze smokiem. Bestia ryknęła i sypiąc iskrami z paszczy, rzuciła się na dziewczynę. Ta nie zdążyła uskoczyć. Szpony zgrzytnęły jednak o posadzkę, gdy umknęła z astralu. Smok prychnął z niezadowoleniem. Zaraz jednak lutnia odezwała się łagodnie, kojąco. Podziałało. Stwór począł się kurczyć i rozpływać w cieniu. Gdy zniknął całkiem, Mistrz Natterkönig westchnął ciężko. Dopiero kiedy upewnił się, że jest sam w astralu, ukrył twarz w dłoniach. Ten pokaz siły kosztował go zdecydowanie zbyt wiele wysiłku.
              Tymczasem z cienia wyłonił się perski kot. Bard podniósł głowę i uśmiechnął się na jego widok.
- Rychło w czas, przyjacielu – powiedział, odsuwając lutnię. Kocur wskoczył na kolana i zamruczał od niechcenia. Po czym ugryzł barda w dłoń. Tak w ramach przyjaźni.

poniedziałek, 21 stycznia 2019

Zaplatając Los

 (objaśnienia nazw własnych znajdują się na końcu opowiadania)


Rok 1988
Po wzniesieniu Wieży Babel

              Powietrze było ciężkie od dymu z ofiarnych ognisk, poświęconych Swarożycowi. Od rana żercy i żerczynie składali bogom ofiary w intencji nowej panny, która miała wstąpić do ich wspólnoty. Właściwie proszono o łaskę nie tylko słowiańskich bogów. Wrocław tak często przechodził z rąk do rąk, że na wszelki wypadek czczono tu zarówno germański, jak i słowiański panteon. Bogowie chyba jakoś dogadali się w tej sprawie, bo mieszane modlitwy wybrzmiewały na Ostrowie niezmiennie od lat. Chyża słyszała je, odkąd tylko sięgała pamięcią. Matka, poważana żerczyni, od maleńkiego wpajała dzieciom szacunek do sił wyższych. Teraz miało się okazać, czy córka sprawowała się dobrze. Chyża już obawiała się tej próby. Miała w końcu coś nie coś na sumieniu: a to przekręciła ojcu kołek w kobzie, to znowu pobiła braciszka albo dorysowała twarzyczkę zrobionej przez matkę motance… I co będzie, jeśli bogowie pogniewali się o te psoty?
              Matula od rana patrzała w niebo, szukając znaków. Chmury przesłaniały słońce, martwiła się tym nieco. Tatko podobno rankiem słyszał dwa kruki, a słuch miał dobry, jak to bardowie. Chyża bała się powiedzieć rodzicom, że kotek ułożył pod jej oknem cały rządek myszy i małych ptaszków. Nie pisnęła więc ani słówkiem, tylko razem z Milczkiem, swoim braciszkiem, wyrzucili wszystkie do rynsztoka. Matula ją potem skrzyczała, że w dzień własnych zaplecin włóczy się nie wiadomo gdzie i wraca do domu brudna jak  sam ardzawień. Zaraz też wsadziła Chyżą do balii z wodą i wespół z niańką solidnie wyszorowała. Potem rozczesała kościanym grzebieniem słomiane włosy córki i przebrała ją w bieluchną sukieneczkę.
- Ani mi się waż znowu utytłać! – przykazała. Chyża tylko pokiwała główką, nie protestując. Rozumiała już, że to będzie ważny dzień. Podsłuchała wczoraj, jak matka z ojcem mówili, że na zapleciny przyjdzie z pół miasta, a pewnikiem wszyscy ludzie mocy. Dziewczynka wiedziała, że też kiedyś będzie taka, jak te niewiasty i mężowie. Matula pokazała jej własne odbicie w zwierciadełku, przez moment tylko, żeby pierworodnej przypadkiem nie porwało dytko. I Chyża widziała, że ma niezwykłe oczy – czarne, jakby składały się wyłącznie z białek i źrenic. Matula wyjaśniła, że to od mocy, która płynie w jej żyłach. Co prawda jeszcze się nie ujawniła, ale Chyża już zaczynała dostrzegać, że różni się od innych dzieci. Właściwie dobrze dogadywała się wyłącznie z Klarunią, bladą córką aptekarza, i z Milczkiem. On rozumiał, gdy śpiewała mu piosenki, zasłyszane od wiatru. Albo gdy pokazywała podziomka, przemykającego między ścianami, widział go. To pewnie dlatego, że też miał takie same czarne oczy.
              Teraz obydwoje machali do niej wesoło z placu, na którym już zebrali się ludzie. Milczek stał przy piastunce, a Klara kawałek dalej, ze swoimi rodzicami.
Chyża miała ochotę chwycić się matczynej spódnicy i schować przed bystrym wzrokiem tłumu. Wstyd jej jednak było zachować się jak dziecko. Jeszcze bogowie nie przyjęliby jej pod opiekę i co by wtedy poczęła? Szła więc grzecznie przy matuli, mimo że z każdą chwilą ogarniał ją coraz większy niepokój. Czuła dziwne ciepło pod skórą. Nie było nawet nieprzyjemne, ale bała się go. Z pewnością nie pochodziło od Dadźboga, bo ten skrył swoją tarczę za chmurami. Może to swarożycowy ogień tak grzał?
Ale nie pora była zaprzątać tym sobie głowę! Bo oto otoczyły ją żerczynie w różnym wieku, od młodych panien po sędziwe matrony. Wszystkie odziane w ceremonialne suknie, przepasane wielobarwnymi krajkami. Dźwięczące od lunul, swarzyc i innych talizmanów, jakie nosiły na piersiach. Mężczyźni, czy to kapłani, czy to sproszeni na uroczystość goście, obserwowali je z obrzeży placu. To była niewieścia ceremonia. Chyża widziała uśmiechniętego ojca stojącego na czele bardów z dłońmi zaplecionymi na kobzie. Rozpoznawała część z nich, bywali czasami w ich kamienicy. Inni byli dla niej zupełnie obcy. Zamrugała, widząc między nimi mężczyznę w czarnej opończy. Jako jedyny nie trzymał w dłoni instrumentu. Nie widziała jego twarzy, skrytej w kapturze, wiedziała jednak, że patrzy prosto na nią.
              Nagle ojciec podniósł dłoń i na ten znak plac wypełniła muzyka. Pełna powagi melodia spleciona z ludzkich głosów i całego mrowia instrumentów. To na moment odwróciło uwagę Chyżej od nieznajomego. Kiedy znowu spojrzała w tamtą stronę, już go nie było. Nie zdążyła jednak powiedzieć o tym matce, bo zaraz też pociągnięto ją na środek placu, między posągi bogów. Posłusznie pokłoniła się każdemu z nich i drżącym głosem poprosiła o pomyślność. Kazano jej stanąć przed obliczem Pani Mokosz. Tutaj kobiety zaraz dopadły do niej, uzbrojone w grzebienie, które wpiły w słomiane włosy Chyżej. Nie było to wcale przyjemne! Kościane, drewniane i metalowe zębiska szarpały potargane kosmyki… Ale co to? Mimo wysiłków żerczyń włosy nie chciały układać się ani odrobinę bardziej niż przed chwilą. Zaczęto szeptać. Chyża zrozumiała, że to musiał być bardzo zły znak.
              Nagle jednak szepty umilkły, gdy na placu rozległ się nowy dźwięk. Wszyscy jak na komendę spojrzeli w górę. Nad tłumem kołował kruk. A pod nim łagodnie kołysało się atramentowo czarne pióro, szybujące powoli w dół. Nikt nie śmiał drgnąć, gdy niesione podmuchem opadło między jasne pukle Chyżej. Wtedy też wiatr przybrał na sile, a majestatyczny ptak zniknął im z oczu. Kapłani jeszcze nie zdążyli na dobre rozpocząć dyskusji, gdy nietypowy dla maja wicher z całą mocą uderzył w Ostrów. Roznosił popiół ze swarożycowych ognisk, zrywał z głów czapki i tarmosił odsłonięte włosy wiedźm i żerczyń. Ktoś krzyknął w przestrachu:
- Srala! Srala!
Ale to nie srala rozpoczynał harce. To dzieci Strzyboga wyrwały garść liści ze świętych wierzb Welesa, rosnących przy brzegu, i łagodnie złożyły podarek na główce oniemiałej Chyżej. Zaraz też wszystko ucichło, a kapłani odetchnęli z ulgą. Bogowie najwyraźniej w ten sposób witali nową służkę. Z długiej przemowy starszych żerczyń dziewczynka nie zrozumiała wiele, poza tym, że wszystkie te znaki świadczyły o mocy, jaka płynęła w jej żyłach. Teraz nikt już nie miał wątpliwości, że Chyża odziedziczyła magię po rodzicach, chociaż do końca uroczystości czyniono zakłady, jaką konkretnie. Minstrel nie przyniósł jej żadnego podarunku. Za to Weles i germański Wotan aż nadto zaznaczyli swoją obecność. Włosów Chyżej nie próbowano już więcej zaplatać w warkocz, uznawszy potargane kosmyki za znak woli bogów. Zamiast tego wreszcie przyniesiono wianek, rozsiewający oszałamiającą woń. Potem dowiedziała się, że oprócz tradycyjnego bożego liczka i rumianku wpleciono w niego jeszcze odstraszające złe duchy kwiecie głogu i wierzbowe witki z welesowych drzew, a jakaś przezorna żerczyni dołożyła i krzyżownicę, poświęconą Freyi.  Matula ostrożnie osadziła go na potarganej główce córki. Uroczystym, lekko drżącym głosem powiedziała:
- W imię bogów nadajemy ci imię Agata.
              Rozległy się wiwaty i radosne gwizdy, walono w bębny i uderzano dłońmi w pudła instrumentów. Matula mówiła coś jeszcze o posłuszeństwie wobec bogów i starszych ludzi, o niesieniu pomocy potrzebującym i całej masie innych przestróg i przykazań, ale dziewczynka już tego nie słuchała. Agata… Dziwnie tak po dziewięciu latach nagle przestać być po prostu Chyżą. Ale widać tak trzeba, bo wszystkich bardzo to ucieszyło. Rodzice jeszcze podczas uczty zachwalali córkę, a co i rusz ktoś podchodził i potrząsał drobną rączką dziewczynki. Mężczyźni składali pocałunki na dłoniach matuli i ściskali prawicę ojca. Kobiety całowały rodziców w oba policzki, tuliły Agatę i głaskały po ciemnej główce Milczka. A Agata cały czas czuła dziwne ciepło w ciele, nawet gdy Dadźbóg ustąpił miejsca Chorsowi, a ofiarny ogień przygasał już i zapalono staroświeckie latarnie. Na Ostrowie nie używano wszak eteru, przyćmiewającego blask gwiazd i księżyca.
Może to ciepło było po prostu właściwe dorosłym? Agata zapytała o to ojca, gdy ten – zauważywszy, że jego dzieci coraz częściej ziewają i pocierają oczy – odprowadzał je do domu. Matula, jako żerczyni, musiała jeszcze zostać na uczcie.
Tatko zmarszczył groźnie brwi, ale wiedzieli, że wcale się nie gniewa.
- Nie wszystkim dorosłym – wyjaśnił w końcu. – Tylko takim ja i wasza matka. Czujemy go, gdy ktoś używa magii, a ty dzisiaj dużo się jej nawdychałaś.
Agata pokiwała główką, starając się wyglądać poważnie. Oddana pod opiekę niańki przebrała się w domowe giezełko i już szykowała się do snu, gdy rozległo się stukanie do drzwi i w progu sypialni stanął ojciec. W dłoni ściskał jakiś pakunek.
- Obiecałem ci prezent na zapleciny, ale czekałem z nim do wieczora – wyjaśnił.
Agata ucieszyła się. Dostała już co prawda srebrną lunulę zaraz po ceremonii, ale ojciec zwykle sprawiał im bardzo zacne prezenty! A to kościany gwizdek, od którego wściekały się wszystkie kundle, a to wystrugany z leszczyny palcat, którym tak pysznie tłukło się dzieciaki z sąsiedztwa…
Tym razem jednak czekało ją rozczarowanie. Ojciec położył na pledzie oprawioną w skórę książkę. Agata rozpoznała złocone germańskie litery na okładce.
- Wotan ma cię najwyraźniej w swojej opiece –powiedział poważnie. – Od dawna słyszę kruki przy naszym domu. Wyświadcz mu tę przysługę i naucz się dobrze jego liter. Oddał w końcu swoje boskie życie, żeby poznać ich znaczenie.
Nie bardzo podobało jej się, że będzie musiała się uczyć, ale, a co tam, obiecała. A potem ucałowała tatkę w policzek i jako dorosła odmówiła piosenki na dobry sen. Lubiła, gdy ojciec śpiewał, ale nie wypadało jej już teraz słuchać kołysanek.
Potem z ciekawości otworzyła księgę. Na każdej stornie wypisano inną runę i objaśniano szczegółowo znaczenie wszystkich symboli. Agata kartkowała je tak długo, aż oczy zaczęły same zamykać się jej ze zmęczenia. Nawet nie zauważyła, kiedy zapadła w sen.

***

              Senne majaki były dziwne, wyraźne jak nigdy. Śniło jej się, że stoi w gęstym lesie, naprzeciwko wysokiego, brodatego mężczyzny. Nie znała go, ale cały czas odnosiła wrażenie, że gdzieś już się widzieli. Bała się, ale tylko troszkę. W końcu była już dorosła, a on wcale przyjemnie się uśmiechał. Podszedł do niej powoli i kucnął, by móc spojrzeć Agacie w oczy. Przestraszyła się, gdy zobaczyła, że zwalisty mężczyzna ma tylko jedno oko. Odezwał się do niej łagodnym głosem i strach natychmiast minął. Mówił coś jeszcze, ale zupełnie go nie rozumiała. Potem wyciągnął olbrzymią dłoń i położył czubki palców nad mostkiem Agaty. Poczuła znowu to dziwne ciepło. Spojrzała na swoją skórę i zobaczyła, że wykwita na niej czarny znak. Widziała go tuż przed snem. To była runa algiz, przypominająca człowieczka z wyciągniętymi do góry rękoma. Nieznajomy znowu coś powiedział, a ona znowu nie zrozumiała ani słowa.
              Chwilę później obudziła się z poczuciem, że przyśniło jej się coś dziwnego, ale nie mogła sobie przypomnieć, co.

Rok 1994
Po wzniesieniu Wieży Babel

              Zapadał zmierzch, gdy wracali ze święta Równonocy Wiosennej, zostawiwszy za sobą służbę z powozami. Las powoli zaczynał się zielenić. Niektóre drzewa już wypuszczały pierwsze, świeże listki, niepokryte jeszcze kurzem. Gdzie nie gdzie przy trakcie leżały jeszcze jęzory śniegu, spod których nieśmiało wychylały łebki przebiśniegów. Zewsząd dobiegały wieczorne ptasie trele i pokrzykiwania budzących się z zimowego snu zwierząt. A wszystko to mieszało się z łagodnym dźwiękiem kobzy ojca. Siedział swobodnie w siodle i trącał struny, wygrywając pieśń ku czci szlachetnego Wotana, który oddał życie, by zrozumieć runy, a potem powrócił z krainy śmierci. Agata lubiła ten utwór. Runiczna magia ze wszystkich czarów najbardziej przypadła jej do gustu. Księgę, otrzymaną od tatki w dniu zaplecin, znała już praktycznie na pamięć, a drobne rządki znaczków pokrywały większość należących do niej przedmiotów. Runy, rzecz jasna, trzymały się wyłącznie skóry, kości, drewna lub metalu, chociaż odpowiednio wypalona glina też nadawała się do czarów. Agata słyszała o mroczniejszych rytuałach z użyciem świętych znaków Wotana, ale póki co żaden z dotychczasowych nauczycieli nie chciał ich zaprezentować. Wiedziała, że matula stara się, jak może, żeby znaleźć córce odpowiedniego mentora, ale póki co z żadnym nie przypadli sobie do gustu. Było jasne, że Agata nie nadaje się na żerczynię. Wychodziły jej wyłącznie obrządki ku czci Welesa. Do zaklęć jako takich też nie miała głowy. Większości z nich nie wolno było zapisywać, a młodej wiedźmie wcale nie chciało się zapamiętywać skomplikowanych formuł. Runy były dużo wdzięczniejsze. I szybko oddano ją pod opiekę ludzi mocy działających w imię Wotana, ale z nimi z kolei Agata nie potrafiła znaleźć wspólnego języka. Większość okazała się po prostu magicznymi beztalenciami, którym bogate rodziny ufundowały naukę na znanych uniwersytetach, a potem nikt nie miał odwagi zrzucić ich ze stanowiska. O runach wiedzieli tyle co ona, a może i mniej, bo bez ksiąg nie radzili sobie nawet z najprostszymi formułami. Agata w końcu straciła cierpliwość i wyryła nożem zaklęcie na sandałach wyjątkowo nadętego kapłana. Sprawiało ono, że zataczał się jak pijany i wreszcie wylądował w stercie gnoju, zaliczywszy wcześniej jeszcze romans z dnem rynsztoka. Oczywiście figiel ten szybko odkryto, a ją wydalono ze świątynnej szkółki. Matula straszliwie się wtedy obraziła, a ojciec z Gniewkiem długo nie mogli powstrzymać wesołości na widok germańskiego kapłana. Agatę oddano wtedy pod opiekę szacownej wiedźmy księżyca, pochodzącej z dalekiej Hiszpanii. Obie panie nawet się polubiły, ale każda z nich wiedziała, że to nie taką magią będzie władać młoda czarownica. I Agata znowu została bez nauczycielki.
              Spojrzała na matkę, splatającą z gałganków motankę. Laleczki wychodziły spod zgrabnych palców żerczyni wyjątkowo udane. Agata uczyła się takie robić, ale w tajemnicy przed matką wzmacniała swoje talizmany runami, które ryła na orzechach i żołędziach, wkładanych w główki motanek. Wtedy działały znakomicie.
Gniewko też nie miał łatwo. W nim z kolei ujawniła się bardowska magia ojca, ale nie radził sobie z nią zupełnie. Każda wizyta w astralu kończyła się dla niego bólem głowy, a przegonienie choćby zwyczajnego stukacza przychodziło mu z ogromnym trudem. Obydwoje widzieli czasem zatroskane miny rodziców, gdy kolejne rytuały zupełnie im nie wychodziły.
              Nagle Agata poczuła ciepło w piersi. Odruchowo spojrzała na rzemień, na którym nosiła swoją lunulę, kościany amulet z imieniem Wotana i węzełek, w którym trzymała odstraszające demony zioła. Żaden z przedmiotów jednak nie nagrzewał się od magii. Obejrzała się na rodzinę. Gniewko cały czas nadsłuchiwał ptasich treli, ojciec jednak otworzył oczy i powiódł wzrokiem po otoczeniu. Matka zamarła w połowie obwiązywania laleczki konopnym sznurkiem i ostrzegawczo uniosła w górę dłoń. Teraz i Gniewko otrząsnął się z transu i spojrzał pytająco na tatkę. Starszy bard bez słowa dotknął ucha. Jego źrenice zwęziły się, gdy wyostrzył słuch. Braciszek tymczasem zamknął oczy, widać wzrok jeszcze go przy tym rozpraszał. Agata pożałowała, że bogowie poskąpili jej bardowskich zmysłów. Runy były wspaniałe, co dzień z wdzięcznością myślała o ojcu, który podarował jej ich księgę, ale nie pomagały w postrzeganiu świata.  
              Nagle wszystkie cztery konie poczęły histerycznie kwiczeć. Agata ze wszystkich sił starała się nie spaść, gdy jej wierzchowiec cofnął się i wpadł na wałacha ojca. Spanikowane zwierzę, czując na zadzie zęby towarzysza, zatańczyło w miejscu. Siodło wymknęło się wiedźmie spod siedzenia. Nie mogąc już dłużej walczyć z przerażonym koniem, grzmotnęła o ziemię. Usłyszała jeszcze, jak Gniewko klnie i zeskakuje, by złapać wierzchowca siostry za uzdę. Naraz dotarły do niej dwa dźwięki: zduszony krzyk matki i głuchy warkot, dobiegający gdzieś z bliska. Powoli podniosła głowę. Z krzaków gramoliła się niezdarna istota. Poruszała się zgarbiona, co krok podpierając się rękoma. Przypominała skulonego człowieka, obszytego w futro. I znajdowała się dwa łokcie od leżącej na ziemi Agaty.
              Widziała, jak chude boki poruszają się, gdy potwór węszył. Wydawał się nieco oszołomiony, jakby jeszcze nie zdawał sobie sprawy, jak blisko niego znajduje się bezbronna ofiara. Wiedźma zastanawiała się, czy jeśli wyryłaby w ziemi ochronną runę, to czy miałaby szansę wyjść z tego bez szwanku.
I wtedy istota podniosła łeb. Z wilczego pyska patrzyła na nią para szalonych, acz niewątpliwie ludzkich oczu.
- O cholera – wykrztusiła Agata. – Wilkołak.
              Wilkołak wyszczerzył kły i z głuchym rykiem rzucił się do ataku. Dla Agaty czas stanął w miejscu. Zamiast pędzącego w jej stronę potwora, ujrzała klęczącego przed nią brodatego mężczyznę. Widziała go już i to nie tylko na świątynnych posągach i malowidłach. Dotarło do niej, że spotkała go we śnie, jako dziewczynka, zaraz po swoich zaplecinach. Jednooki Wotan. Pan wiedzy i run. Wiedźma nie była w stanie wydobyć z siebie głosu. Tymczasem bóg wyciągnął potężną dłoń i dotknął jej mostka w miejscu, gdzie kiedyś umieścił runę algiz. Agata poczuła przypływ ciepła. Układało się w trzy linie, przypominające unoszącego ręce człowieka. W runę walki i ochrony.
              Wotan zniknął. Jego miejsce zajęła wyszczerzona paszcza wilkołaka, zbliżająca się z każdą chwilą. Agata przeturlała się na bok, prawie nie czując własnego ciała. Poruszała się jak we śnie, jak gdyby jej członkami władał ktoś inny. Stanęła pewnie na ugiętych nogach i zerwawszy z pleców podbitą rysiem delię, okręciła ją sobie częściowo wokół lewego przedramienia. Prawą ręką dobyła rytualnego noża, który zawsze nosiła przy pasku. Wilkołak dopadł już do miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą leżała. Czuła zwierzęcy odór jego ciała. Kierowana magicznym impulsem wybiła się z zakrocznej nogi i wyrzuciła płaszcz do przodu. Potwór akurat odwracał się w jej stronę. Delia opadła na jego szkaradny pysk. Zawył wściekle, pazurzastymi łapami usiłując zerwać tkaninę z głowy. Agata nie pozwoliła mu na to. Dźgnęła nożem w kudłate cielsko, czując, jak ostrze przechodzi przez futro i zagłębia się w żywot. Słyszała skowyt potwora i krzyki rodziców. Nie zważała jednak na to. Poza walką nie obchodziło jej nic. Oczywiście jeden taki cios nie zabił wilkołaka. Wyszarpnęła nóż, plamiąc suknię posoką. Jeden ze szponów rozdarł materię, chyba nawet drasnął skórę, ale nie poczuła tego. Kierowana mocą runy algiz zrobiła unik, po czym dźgnęła ponownie, tym razem bardziej ryzykownie, niżej. Prosto w podbrzusze. Teraz nie uniknęła ciosu, szpony spadły na nią, obalając na ziemię. Chciała zrzucić z siebie konającego potwora, ale nie miała na to siły. Algiz wszak nie mogła nią nikogo obdarzyć. Przez głowę przemknęło jej, że pewnie zaraz umrze. Była jednak dziwnie spokojna.
              Naraz rozległ się syk i ostatni, przepełniony bólem skowyt wilkołaka. Potem wszystko umilkło. Agata leżała nieruchomo, przygwożdżona do ziemi martwym cielskiem. Dopiero po chwili nacisk zelżał, gdy ojciec dźwignął zeń truchło. Potwór po śmierci przeobraził się w okrytego łachmanami mężczyznę.
- Co ci do łba strzeliło?! – krzyknął bard, a w jego ciemnych oczach wiedźma widziała autentyczną furię. - Naprawdę myślałaś, że sama pokonasz wilkołaka, co?! Dobrze, że matka zdążyła cisnąć pulsar!
Agata milczała. W uszach jej szumiało, cały czas czuła echo ciepła, wypływającego ze znaku na piersi. Odruchowo spojrzała na umazany krwią dekolt. Zaczęła ścierać posokę rękawem z i tak już zniszczonej sukni. Wiedziała, że rodzice cały czas krzyczą, ale nie zważała na to. Musiała się przekonać. Szarpnęła naderwaną szponami tkaninę. I ujrzała to, czego szukała. Runa algiz, zalewana krwią z rany po ciosie wilkołaka. Znak bladł z każdą chwilą, ale był jeszcze widoczny. Dotarło do niej, że matka z ojcem umilkli.
- Na wszystkich bogów – szepnęła żerczyni, dotykając skóry córki.
A Agata wiedziała już, dlaczego żadna inna magia się jej nie imała – przez cały czas nosiła odpowiednią moc w sobie. Musiała ją tylko uwolnić. Nanosząc runy na własną skórę.

Rok 1997
Po Wzniesieniu Babel

              Wrocław tonął we mgle. Światło ulicznych lamp, przepisowo zawieszonych na rogach domów, przypominało zwodniczy blask błędnych ogników. Nie widać było również górujących nad miastem wież, na które burmistrze kwartałów wysłali więcej strażników, niż zazwyczaj. Z mgły co jakiś czas wyłaniał się patrol, napominając przechodniów, by nie włóczyli się po nocy. I to nie tylko z powodu paskudnej pogody.
              Wilgotne opary zaraz osadzały się na ubraniach, przesiąkając aż do samej skóry. Jasne włosy Agaty zaczynały lepić się jej do czoła i odsłoniętych ramion. Radomirowi robiło się zimniej na sam widok cieniuchnej sukieneczki, którą uparła się założyć jego córka. Młoda wiedźma zdawała się jednak nie odczuwać chłodu. Odważnie szła przed siebie z zaciętą miną. W zestawieniu z drobnym wzrostem i niewieścią płcią tworzyło to obraz iście groteskowy. Bard wiedział jednak, że niejedna cholera wyglądała drobno i nieszkodliwie. Ich ofiary zwykle boleśnie się o tym przekonywały.
Nawet strażnicy nie próbowali namawiać jej do powrotu do domu. Z resztą im bliżej było do celu wędrówki, tym rzadziej się pojawiali. Ulice co jakiś czas zagradzały łańcuchy, obwieszone dodatkowo magicznymi węzełkami. Na ciasno zatrzaśniętych okiennicach mijanych domów wisiały pęczki suszonej ruty i brzezinowe witki.
              Nagle Agata zatrzymała się przed kamienicą, która jako jedyna nie była przystrojona ziołami. Jej drzwi i okna zabito na głucho, a na deskach nakreślono rogaty znak Welesa. Pod nim jakaś nadgorliwa dusza wyryła jeszcze i ręce bogów. Dla każdego rozsądnego mieszkańca było to ostrzeżenie, że do tego domu nie wolno się zbliżać. Jego ostatni mieszkańcy zmarli wyjątkowo paskudną śmiercią.
- Agatko, nie musisz tego robić – odezwał się Radomir, choć bez większych nadziei.
- Ale chcę – odparła hardo czarownica. Położyła delikatną dłoń na przytroczonym do pasa woreczku soli. Radomir zmarszczył brwi, widząc, że jej palce pokrywa zaschnięty inkaust.
- Tylko czemu koniecznie sama? – westchnął ciężko.
- Bo to babskie sprawy – odcięła się Agata. – A Klarunia to moja przyjaciółka.
- Dziecko, ona nie żyje – powiedział stanowczo bard. – Nie możesz już o niej myśleć w kategorii przyjaźni. Jeśli potraktujesz upiora jak Klarę, którą znałaś, zginiesz.
              Wiedźma nie odpowiedziała. Przyklękła na jedno kolano, spazmatycznie łapiąc oddech, gdy jej ciałem wstrząsnął gwałtowny dreszcz… Radomir dopadł do niej, wyciągnął dłoń i cofnął ją natychmiast. Skóra jego córki aż buzowała mocą, gdy zaczynały wykwitać nań czarne wzory. Wszystko to trwało zaledwie kilka uderzeń serca. Potem dreszcze ustały. Agata powoli wstała i odwróciła się w stronę ojca. Wokół jej niezwykłych oczu wiły się tatuaże złożone z wielu maleńkich symboli. Radomir nie zdążył przyjrzeć się im dostatecznie dobrze, by rozpoznać poszczególne znaki. Wiedział jednak, że znakomitą większość stanowiły runy.
- Jeszcze się nie przyzwyczaiłam – wyjaśniła wiedźma. – Życz mi powodzenia.
- Poczekaj! Zwiąż włosy, będą ci tylko zawadzać – poradził bard. – Chcesz iść sama, twoja wola. Ale pamiętaj, jestem tuż obok, wystarczy, że krzykniesz. Niech cię bogowie mają w opiece!
              Skłoniła głowę, przyjmując błogosławieństwo, po czym podeszła do zabitych drzwi. Ostrożnie dotknęła desek. Potem na jej nagich przedramionach wykwitły runy uruz. Jednym ruchem wyrwała drewno ze ściany i cisnęła je na bok, jak gdyby nic nie ważyło. Nacisnęła na klamkę, lecz zamek najwyraźniej wcześniej zablokowano. Bez słowa dobyła rytualnego noża i wyryła na drzwiach odwróconą runę eiwaz. Rozległ się cichy trzask i tym razem stanęły otworem. Agata po raz ostatni spojrzała na ojca, posłała mu krzepiący uśmiech i powoli zanurzyła się w ciemność. Dzięki zaklęciu wypisanemu wokół prawego oka widziała wyraźnie kształty zwyczajnych domowych sprzętów, w dużej części poroztrącanych na boki, gdy służba w pośpiechu opuszczała dom. Część być może przewrócili przeprowadzający inspekcję wołchwowie lub towarzyszący im grabarze, przysłani po ciała aptekarza i jego żony. Agata towarzyszyła matce przy oględzinach zwłok, tuż przed tym jak ułożono je na pogrzebowym stosie. Połamane żebra, zapadnięta tchawica, zapewne rozszarpane płuca i ani kropli krwi w żyłach. Zmory znały się na swojej robocie.
              Mimo to wiedźma nie potrafiła wykrzesać z siebie współczucia. Pamiętała dokładnie, jak rodzice Klary przyszli do matki po radę, gdy ich córka po każdej pełni budziła się blada i wycieńczona. Podejrzewali likantropię, a nie był to byle zarzut. Żerczyni kazała im wówczas obserwować dziewczynę i wrócić do niej za miesiąc. Aptekarz uznał jednak, że jest mądrzejszy od kapłanki. I kiedy zobaczył, jak z ciała Klary ulatuje duch i czepia się najbliższego dębu, postanowił go po prostu wyciąć. A rano znalazł jedyne dziecko martwe. Na nic zdały się lamenty i błagania ludzi mocy. Czy dla kapłanów, czy dla magów było jasne, że dziewczynie nic już nie pomoże. Odczynili czary potrzebne dla ochrony domowników i odprowadzili Klarę w ostatnią wędrówkę do Nawii. Najwyraźniej jednak wcale jej się tam nie spodobało, bo miesiąc później – za nic mając sobie ochronne zaklęcia – wróciła i odpłaciła się rodzinie pięknym za nadobne. Na razie były to jej pierwsze ofiary. Agata zamierzała jednak zadbać o to, żeby pozostały również jedynymi.
              Nie było jej w mieście, gdy wydarzyła się ta tragedia. Pojechała do majątku państwa Świnków, którzy regularnie spraszali w swoje progi ludzi mocy, a niektórych nawet najmowali na stałe. Agacie dano do zrozumienia, że zawsze jest u nich mile widziana. I wtedy przyszedł list od matki. Wiedźma wymówiła się sprawami rodzinnymi, obiecując, że rychło wróci, i co koń wyskoczy pognała do Wrocławia. Całą drogę wyrzucając sobie, że powinna była już wcześniej zauważyć, że z przyjaciółką dzieje się coś niedobrego. Teraz mogła pomóc jej tylko w jeden sposób.
              Ostrożnie lustrowała otoczenie. Zaklęcie wypisane wokół lewego oka pozwalało dostrzegać to, co pozostawało ukryte przed ludzkim wzrokiem. Na razie jednak wnętrze kamienicy nie różniło się niczym od innych opuszczonych domostw. Szóstym zmysłem wyczuwała jednak dysonans w aurze tego miejsca. Coś było mocno powiązane z kamienicą. Czaiło się na poziomie astralnym i z jakiegoś powodu nie dawało się przegnać zaklęciami, którymi obłożono dom. Agata domyślała się, gdzie powinna szukać upiora. Powoli wspięła się po schodach i ruszyła korytarzem do dobrze znanej jej sypialni. Pokoju, w którym nieraz spędzała długie godziny, plotkując albo grając z Klarą w szachy. Z każdym krokiem runa algiz na mostku wiedźmy zdawała się pulsować. Agata poruszała się ostrożnie, jak polujący drapieżnik. Zanim nacisnęła klamkę, rozpaliła jeszcze thurisaz, wytatuowaną na skroni. Błyskawicznie spłynął na nią spokój, a dotychczasowe obawy zostały zepchnięte na dno umysłu.
Wotanie i Welesie, miejcie mnie w opiece – pomyślała, otwierając drzwi. Zakręciło jej się w głowie, gdy każde z oczu dostrzegało odmienny obraz przez pryzmat wypisanego na skórze zaklęcia. Prawe widziało pusty pokój. Lewe zauważyło skuloną postać w rogu. Od nagiego, filigranowego ciała biła delikatna poświata.
- Klara? – odezwała się wiedźma. Wszystkie aktywne runiczne tatuaże aż pulsowały, ostrzegając przed niebezpieczeństwem.
              Odpowiedział jej cichy szloch. Agata ostrożnie weszła do pokoju. Łkanie tylko przybrało na sile.
- Klara! To ja, Agata! Chcę ci pomóc…
Istota podniosła głowę. Wiedźma aż się wzdrygnęła. Patrzyła na nią para czarnych oczu, niemalże identycznych jak te, które na co dzień widywała w lustrze.
- Pomóc? – zapytała zjawa przez łzy. Agata powoli skinęła głową, kładąc jednocześnie dłoń na sakiewce z solą i suszonymi liśćmi brzozy.
- Pomóc? – powtórzyła Klara. Szloch stopniowo przechodził w gardłowy, zwierzęcy warkot. – A gdzie byłaś, kiedy naprawdę potrzebowałam pomocy?!
- Klara, nic nie wiedziałam! Przysięgam na Welesa! Przyjechałam, jak tylko dostałam list!
- Nie wiedziałaś? – zmora podniosła się. – A podobno jesteś wiedźmą! „Tą, która wie”! 
- Nie wiemy wszystkiego, Klaro – cofnęła się o krok.
- To po co jesteście?! Dlaczego niektórzy z nas dostają to błogosławieństwo, a inni muszą żyć skazani na łaskę i niełaskę silniejszych?!
Na bogów! To jest Klara?! – pomyślała Agata. Wiedziała, że przyjaciółka żyje pod nadopiekuńczymi skrzydłami rodziców, ale nie przeszłoby jej przez myśl, że to może mieć takie skutki!
- Klaro, posłuchaj… - zaczęła, urwała jednak w pół zdania. Zmora rozwinęła podobne ważce skrzydła i zaatakowała. Runa algiz na piersi wiedźmy zmusiła jej ciało do gwałtownego uniku. Pazurzasta dłoń minęła ją o włos. Agata sięgnęła do sakiewki. Wydobyła garść ususzonych liści zmieszanych z solą i cisnęła je w kierunku upiora. Rozległ się przeszywający wrzask, wbrew nadziejom czarownicy zjawa jednak nie zniknęła. Płynnie odwróciła się w jej stronę, jeszcze bardziej wściekła. Kilka listków przykleiło się do świetlistego ciała, dosłownie wtapiając się w skórę. Zmora z rykiem dopadła do przeciwniczki. Ta, wiedziona runiczną magią, złapała ją za nadgarstek. Równie dobrze mogłaby próbować utrzymać rozszalałego wołu. Znaki uruz na ramionach wiedźmy dawały jednak siłę kilku rosłych mężczyzn. Agata zaparła się nogami. 
- Idź ty, cholero, do Welesa, czeka tam już na ciebie! – warknęła. Klara otworzyła usta. Nie odpowiedziała jednak. Spomiędzy zaostrzonych zębów wystrzelił rozdwojony język. Dziewczyna zaklęła i puściła zmorę, wyginając ciało w uniku. Rozpaliła runę laguz, mającą przydać jej szybkości. Za późno jednak! Upiór chwycił ją oburącz i cisnął jak szmacianą lalkę. Wiedźma całą świadomością uczepiła się run ochronnych, ale i tak jęknęła z bólu, gdy uderzyła w leżące pod ścianą pancerze, jakie decyzją rajców miejskich musieli mieć wszyscy mieszkańcy na wypadek niepokojów lub konfliktów. Na zmorę jednak najwyraźniej nie pomagały.
Pociemniało jej w oczach. Zmusiła się, by rozpalić wytatuowane na sercu zaklęcie, w znakomitej większości składające się z połączenia run uruz, fehu i jera. Poczuła falę ciepła, rozpływającego się po ciele. Ból zniknął natychmiast. Wstała, odrzucają na boki elementy zbroi. Chwyciła w dłoń pogięty karwasz i cisnęła nim w zbliżającą się zmorę. Upiór syknął, gdy metal rozciął mu policzek. Otworzył paszczę i strzelił w powietrze rozdwojonym językiem. Nagle jednak odwrócił głowę, patrząc na coś u dołu schodów.
Agata zamarła. Na bogów! Przed chwilą narobiła przecież tyle hałasu, że musiał go usłyszeć każdy bard w kwartale! A co dopiero ojciec czekający pod kamienicą.
- Nie wchodź tu! – krzyknęła, ale zmora płynęła w powietrzu, trzepocząc eterycznymi skrzydłami.
- Opiła się krwi aptekarza i wyhodowała fizycznie ciało! – wiedźma już pędziła w ślad za upiorem.
Odpowiedział jej pomruk kobzy i syk wściekłej zmory. Duch Klary krążył wokół Radomira, zbyt silny, by dać się przegnać muzyką, ale też niezdolny przedrzeć się przez barierę dźwięku.
              Bard nie odpowiedział, skupiony na melodii. Twarz poszarzała mu z wysiłku, ale dłonie pracowały z wyuczoną precyzją. Agata wiedziała jednak, że długo nie da rady utrzymać upiora na dystans. Bardowska magia sprawdzała się w walce z demonami grasującymi w wymiarze duchowym. Nie wygrywała jednak konfrontacji z cielesnym przeciwnikiem. To było zadanie wiedźm i magów. Potrzebny byłby pulsar albo jakiś uświęcony artefakt, ale tych trudno było się spodziewać we wrocławskiej kamienicy. Rajcowie kazali jedynie trzymać w domach pancerze i przedmioty służące walce z ogniem, a nie z siłą nieczystą.
              I wtedy Agata doznała olśnienia. Zerwała wiszący na ścianie bosak i rozpaliwszy mocniej runy uruz na ramionach, rzuciła się w kierunku zmory. Wspomagana magią Wotana wybiła się z zakrocznej nogi, zamachnęła bosakiem i z rozmachem wbiła go w ciało upiora. Siła uderzenia przygwoździła demona do podłogi. Wył i miotał się, nie zniknął jednak. Widać było, że lada moment się uwolni, a wtedy do czynienia będą mieli z dużo bardziej rozwścieczoną zmorą.
- Trzeba by było chyba swarożycowego ognia, żeby Klarę do Nawii odesłać – warknęła czarownica.
- Zwykły też by wystarczył, przynajmniej na jakiś czas. Ale masz pewność, że nie spłonie pół miasta? – odparł bard, nie przestając uderzać w struny.
Agata spojrzała na przyszpiloną  maszkarę, która jeszcze niedawno była jej przyjaciółką. Bez namysłu sięgnęła po rytualny nóż i ignorując protesty ojca, nacięła opuszkę palca. Zgasiła zaklęcie zdrowia, by ranka nie zasklepiła się zbyt szybko i zbliżyła się do miotającej się zmory. Wyciągnęła dłoń i posoką namazała na bosaku runę kenaz. W tej samej chwili wystrzelił ku niej język zmory. Krzyknęła, gdy owinął się wokół nacięcia. Poczuła, jak opada z sił, a oczy zachodzą jej mgłą. Wtedy jednak tuż przed nią buchnął ogień. Bosak był z metalu, płonął więc wyłącznie za sprawą czarów. Ciężkie krople roztopionego metalu kapały na zmorę, która wyła rozpaczliwie. Nie puszczała jednak. Agata poczuła ból w piersi, z trudnością łapała oddech.
              Nagle cuchnące, duszące powietrze znowu zaczęło docierać do płuc. To Radomir odciął jęzor, wyrwawszy córce nóż z omdlałej dłoni. Szczątki nawet nie dotarły do ziemi, rozsypując się w proch. Agata odzyskała jasność myślenia. Odsunęła się od wrzeszczącego w agonii upiora. Z ponurą satysfakcją przyglądała się, jak ciało zmory rozkłada się w kontakcie z ogniem i roztopionym metalem. Nie odeszła nawet wtedy, gdy o demonie przypominał wyłącznie zamazany kontur i krzepnąca plama na podłodze.
- Córeczko, chodź – Radomir położył wiedźmie dłoń na ramieniu. – Ona już odeszła.
Agata pokręciła głową.
- Ale wróci – powiedziała.
- To cierpienie musiało odkupić jej winy – uspokoił ją ojciec.
- Tu nie chodzi o to, że Weles jej nie wybaczył. To Klara znienawidziła ludzi. Ona wróci. Za kilka tygodni albo lat, ale wróci na pewno.


***

- Ona może mieć rację – powiedziała Odeta, smarując dłoń córki wyrobioną przez siebie maścią. – Jeśli ta biedaczka faktycznie odeszła tak nieszczęśliwa, to znowu wyrwie się Welesowi.
- No, do wesela się zagoi – poklepała Agatę po zdrowej dłoni. – Już się bałam, że mi was ktoś przyniesie w torbie, a tu proszę: tylko wycieńczenie magią i jedna niewielka ranka! Masz do tego dryg!
- Ale przydałby ci się ktoś do duetu – orzekł Radomir. – Byłbym spokojniejszy.
 - Pomyślę – mruknęła wiedźma.
- Nie dręcz się. Zrobiłaś wszystko, co mogłaś – uspokoiła ją żerczyni.
- A Klara nadal nie spoczywa w pokoju! – wybuchła Agata. – Taka ze mnie wiedźma, że nawet przyjaciółce nie umiałam pomóc!
- To nie ty ją tak skrzywdziłaś – powiedział łagodnie bard. – Teraz trzeba pomyśleć, jak zadośćuczynić krzywdzie, której doznała…
- A gdyby tak zasadzić dąb? – wszyscy odwrócili się w kierunku Gniewka, dotychczas milczącego w kącie.
- W miejsce tego, który ściął aptekarz – dodał chłopak, po czym spuścił wzrok.
- Bogom dziękować za nasze zdolne dzieci! – Ojciec podszedł do niego i poklepał go po ramieniu.
             
***

              Agata uklepywała ziemię. Miała nadzieję, że poznaczony runami żołądź wyrośnie na majestatyczne drzewo. Takie, którego nikt nie ośmieli się ściąć. A nawet jeśli, to Gniewko zadba, żeby w okolicy każdy znał plotkę o zamieszkującym go duchu. Dopiero teraz wiedźma czuła ulgę. Zmazała również i swoją winę względem przyjaciółki.
              Wiatr przywiał do niej zapach dymu z ofiarnych ognisk. Na Ostrowie znowu odbywały się zapleciny. Kolejna dziewczynka wchodziła w dorosłość z całą ufnością, że ta przyniesie jej radość i spełnienie. A Agata obiecała sobie dopilnować, by jak najmniej osób spotkało rozczarowanie. Bogowie dali jej moc, a ojciec pokazał runy. I miała zamiar wykorzystać to, by nieść ukojenie ludziom. Nie tylko tym żywym. Wypełni swoje przeznaczenie. Choćby miała pokryć tatuażami każdy cal swojej skóry. 

Objaśnienia

Żerca – słowiański kapłan, odpowiedzialny za składanie ofiar.
Swarożyc – słowiański bóg ognia.
Motanka - słowiańska laleczka-talizman. Motanka nie mogła posiadać twarzy, a przy jej wykonaniu nie wolno było używać noża ani nożyczek.
Zapleciny – (zwane też wiankowinami) słowiański obrzęd inicjacyjny, podczas którego dziewczynka wchodziła w wiek kobiecy. Podczas uroczystości zaplatano dziecku włosy w warkocz, co symbolizowało wyjście z chaotycznego wieku dziecięcego, oraz wkładano na głowę specjalnie przygotowany na tę okazję wianek.
Ardzawień - słowiański demon, mieszkający na bagnach, uosobienie brudu.
Dytko – słowiański demon porywający panny, które za długo wpatrywały się w zwierciadło.
Podziomek – rodzaj skrzata.
Dadźbóg – słowiański bóg solarny.
Lunula – słowiański symbol księżyca, jak również symbol kobiecości i płodności. Tu: talizman.
Swarzyca – (również swarga) słowiański symbol o niejasnej genezie. Przypomina splecione ze sobą swastyki, tworzące kołowrót.
Pani Mokosz – słowiańska bogini płodności i urodzaju, opiekunka kobiet.
Srala – demon, niemający nic wspólnego z pewną wstydliwą przypadłością. Objawiał się jako silny podmuch wiatru.
Strzybóg – słowiański bóg wiatru. 
Weles – słowiański bóg magii i mądrości, sprawujący pieczę nad zaświatami. W imię Welesa składano również przysięgi.
Wotan – germański bóg mądrości. W Skandynawii czczony pod imieniem Odyn. Jego świętymi zwierzętami były kruki.
Freya – germańska bogini miłości i mądrości.
Chors – słowiański bóg księżyca.
Stukacz - słowiański demon, odpowiadający za niezidentyfikowane odgłosy w domach.
Delia – podbity futrem płaszcz.
Burmistrz kwartału – dawniej duże miasta –w tym Wrocław - dzielono na kwartały, a władzę nad każdą z nich sprawował urzędnik zwany „burmistrzem kwartału” albo z niemiecka „wiertelnikiem”. 
pęczki suszonej ruty i brzezinowe witki” – ruta i brzoza miały odstraszać demony.
Ręce bogów – podobny do krzyża słowiański symbol.
Wołchw – słowiański kapłan, zajmujący się magicznymi rytuałami.
Nawia – jedne ze słowiańskich zaświatów.
Karwasz – element pancerza, osłaniający przedramiona.