sobota, 30 grudnia 2017

Badylara

Niepokorna szałamaistka, fechtujący bard, awanturnica - czytelnicy "Ballad ze spalonego traktu" znają Badylarę doskonale, zaś ci, którzy jeszcze nie mieli okazji przeczytać antologii, mogą poznać najlepszą przyjaciółkę Audrey w opowiadaniu "Nóż i szłamaja" (patrz: poprzedni post).

Portret Badylary wykonała Karolina Rutkowska

czwartek, 21 grudnia 2017

Nóż i szałamaja

            Obrzydliwej speluny żadną miarą nie dało się nazwać karczmą. Badylara ostrożnie zamknęła za sobą drzwi, zastanawiając się, czy aby za moment się nie rozlecą. Wewnątrz panował półmrok. Brudne pęcherze w oknach przepuszczały niewiele światła. Gospodarz oszczędzał na świecach. Nieczyszczony od dawna łój, oblepiający nieliczne lampiony, cuchnął. Podobnie z resztą jak zapaskudzone resztkami palenisko, a nade wszystko klientela. Awanturnica wciągnęła w płuca gęste powietrze i uśmiechnęła się jak ktoś, kto po latach wrócił do rodzinnego domu. Nieomal z czułością.
            Zmrużyła jadowicie zielone oczy i wyostrzyła słuch. Rozmowy popijających podłą siwuchę oprychów uderzyły ją podobne rojowi wściekłych owadów. W chaosie gwary skrytobójców i złodziei usłyszała niepasujący do tego miejsca głos:
- To ona, panie.
Chociaż człowiek mówił szeptem, Badylara słyszała go równie dobrze, co jego zakapturzony rozmówca.
- To w drzwiach? Wygląda raczej na zajezdniczkę niż barda! – prychnął ktoś z miękkim, arystokratycznym akcentem.
            Przeciętą blizną twarz awanturnicy wykrzywił paskudny uśmiech. Zerwała połączenie i ruszyła w stronę dyskutujących o niej mężczyzn. W rękawie wzmocnionego skórzanymi naszywkami wamsu miała ukryty okropny nóż, na widok którego niejedna damulka gotowa byłaby paść bez zmysłów. Upewniła się, że jego pokryta patyną rękojeść wygodnie leży jej w dłoni, po czym z gracją zbliżyła się do stołu. Mężczyźni przerwali rozmowę w pół słowa, nieruchomiejąc, gdy gwałtownym ruchem wbiła ostrze w nieheblowany blat. Kilka głów obróciło się w ich stronę, natychmiast jednak zainteresowanie osłabło, gdy Badylara powiodła po sali dzikim spojrzeniem. Odrzuciła płaszcz na lewe ramię, odsłaniając srebrny wisior spoczywający na jej piersi. Potrójna spirala zalśniła w półmroku.
- Masz rację, bratku, wyglądam jak zajezdniczka – odezwała się niskim głosem o ciemnej barwie. Po furii w oczach zakapturzonego poznała, że nie przywykł do takiego traktowania. Czyli zgadła, był szlachcicem. 
- Jestem jednak bardem, gadają, że bardziej szalonym, niż nakazuje profesja.
Nie czekając na zaproszenie przysunęła sobie toporny stołek.
- Podobno masz do mnie interes, czyż nie, bratku?
Szlachcic zacisnął zęby w grymasie obrzydzenia.
- Szukam barda…
- Jeśli chcesz kogoś, kto odwali za ciebie brudną robotę, nie pytając o nic i trzymając gębę na kłódkę, to dobrze trafiłeś – chwyciła stojący na stole gliniany kufel i pociągnęła łyk paskudnego, cienkiego piwa.
- A nie szukałbyś kogo innego w takim miejscu – powiedziała, otarłszy usta rękawem.
- W istocie…
- To bierę tę robotę – wzruszyła ramionami.
- Nie zapytasz, pani, co to za robota? – zdziwił się towarzysz szlachcica, widać jego zaufany sługa.
- Nie. Wy macie złoto i problem, ja pustą sakiewkę i brak zajęcia. Chyba wszystko jasne, nie, bratku?
            Szlachcic tylko w milczeniu skinął głową, nie dawszy się sprowokować pogardliwym zwrotem, przeznaczonym dla chamstwa. Badylara westchnęła ciężko. A tak liczyła na mały rozlew krwi. 

*

            Badylara siedziała w zdecydowanie zbyt czystym jak na jej gusta fotelu, pijąc doskonałe wino z beznadziejnie kruchego kielicha. Aż się prosił, żeby po wszystkim rozbić go komuś na czerepie! Ale chyba nie wypadało. Sługa patrzył podejrzliwie, jakby odczytując jej zamiary. Stuknęła skróconym przy samej skórze paznokciem w brzeg kielicha, jednym uchem słuchając gadania pana Atanazego. Nie raczył wyjawić swojego nazwiska. Wiedziała tylko, że jest wysoko postawionym posłem, ale nie interesowało jej to szczególnie. Klient to klient. Kazał jej kilkakrotnie przysiąc, że nikomu nie powie, gdzie pracuje. Dureń. Skoro obiecała, że o całej sprawie nie piśnie słówka, to nie piśnie. Takie zasady bardów. I już. A ten gada i gada, jakby się to na coś miało przydać! Przecież Badylara ani przez moment go nie słuchała, zastanawiając się po prostu, ile z niego zedrzeć. Wreszcie doszła do wniosku, że przydałby jej się nowy wełniany płaszcz, najlepiej wzmocniony skórą i z zaszytymi w nim ciężarkami, które pozwalałby wykorzystać go w fechtunku. Z tą myślą jednym haustem dopiła wino i zamarkowała rzut kielichem, z satysfakcją patrząc, jak sługa rzuca się go łapać. Zdziwiony pan Atanazy przerwał w pół słowa.
- Dobra, bratku, dość gadania, pokaż mnie, gdzie straszy! – wiedziała, że drażni go jej wymuszony, prostacki akcent, ale nie mogła się powtrzymać. Była w końcu, psia krew, bardem!

*

- O tu się to stało! – sługa Maciej uchylił drzwi do piwnicy. Jego pan już dłużej nie zdzierżył obecności awanturnicy. I dobrze, ona też nie lubiła szlachty. Może dlatego, że i w jej żyłach płynęła błękitna krew. I co jej z tego przyszło…? Gówno. Minstrel, opiekun bardów, nie rozróżniał między szlachtą a chamstwem. Dla kaprysu obdarzał mocą to wychuchane książątko, to brudną chłopkę. Tym bardziej pochodzenie nie liczyło się dla demonów. Badylara widziała już i rozszarpanych na strzępy możnych, i poniszczone chłopskie wioski. Różnica leżała w cenie, jaką obie grupy mogły zaproponować za zajęcie się siłą nieczystą.
- Pewien jesteś, że po prostu nie zapił? - Badylara wetknęła rudy łeb do zatęchłego pomieszczenia, gdzie rzekomo znaleziono wysłanego po wino pachołka, który kategorycznie odmawiał bycia żywym.
- Jako żywo! Całkiem był, biedaczek, sztywniutki! – przytaknął sługa.
Awanturnica zajrzała za antałki z winem. Jak jej się będzie nudzić, to chociaż popije, a co ma sobie żałować! Zawsze może powiedzieć, że alkohol wzmacnia zmysły. Bo przecież niektórzy to po nim całkiem ciekawe rzeczy widzą: i bełty kręcące ziemią, i gnieciuchy, młoteczkami pukające w skronie pijaków…
- Taka porządna rodzina i taki wstyd! – załamał ręce Maciej.
- Nikogo więcej nie zabiło? – zapytała Badylara.
Sługa niepewnie pokręcił głową. Aha, czyli pewnie były i inne ofiary, tylko skutecznie to zatuszowano.
- Mhm. No dobra, zostaw mnie, bratku. Obejrzę sobie te komnaty. Niech mi się tu nikt nie kręci. Jak na coś poluję, to się nerwowa robię.
            Drewniane drzwi zatrzasnęły się, zostawiając Badylarę z kagankiem w ręku. Awanturnica ostrożnie postawiła go obok siebie i sięgnęła do paska, przy którym nosiła skórzane zawiniątko. Rozsupłała je i niemalże z czcią wyciągnęła zeń flet. Nabrała w płuca powietrza i z czułością przytknęła wargi do ustnika. Piwnicę wypełniła łagodna melodia, zasłyszana kiedyś od celtyckiego żeglarza. Badylara czuła, jak jej ciało rozluźnia się i pozwala duszy spokojnie wędrować po świecie. W umyśle flecistki powstawał bliźniaczy obraz pomieszczenia, dużo dokładniejszy niż byłyby jej to w stanie zagwarantować oczy. Wiedziała doskonale o każdej nierówności i szparze. Badała piwniczkę cal po calu, szukając niepasujących elementów. Po chwili otworzyła oczy.
- O w mordę – mruknęła, podchodząc bliżej jednego z regałów. Między nim a zakrytą starym gobelinem ścianą była pusta przestrzeń. Gdyby zechciała, flecistka mogłaby sięgnąć do przykurzonej tkaniny. Pasowała tu jak pięść do nosa. Po cholerę komu taka ozdóbka w piwnicy? Niektórzy mieli zdecydowanie za dużo pieniędzy, co oznaczało, że dla równowagi należy im ich trochę zabrać. Albo mieli jakieś szemrane sprawki do ukrycia, co w sumie dla niej na jedno wychodziło. Uderzyła dłonią w brudny materiał, natychmiast odskakując, gdy zaatakowała ją chmura pyłu. Plując i przeklinając ponownie zbliżyła się do gobelinu. Tak, jak się spodziewała, za nim ukrywało się coś jeszcze. Drzwi. Nacisnęła na klamkę. Ku jej zdziwieniu, ustąpiły. Widać jakiś kiep zapomniał zamknąć. A może celowo zostawił otwarte, co by panu posłowi cichcem flaszki z piwniczki podprowadzić. W końcu pod całym miastem ciągnęły się tunele, w razie najazdu służące za drogę ucieczki. Częściej jednak stanowiły melinę miejscowych rzezimieszków. Badylara wiedziała o tym doskonale. W końcu sama nie raz nie dwa łaziła takimi drogami. Bez lęku zagłębiła się więc w ciemność. Wolała jednak na razie za bardzo się nie oddalać. Czort wiedział, która to odnoga. Oparła się plecami o ścianę i ponownie sięgnęła po flet. Delikatny dźwięk nakreślił w jej umyśle ciąg linii. Z wrażenia zachłysnęła się powietrzem, po czym natychmiast wpadła do piwniczki i zatrzasnęła drzwi, rozglądając się za czymś ciężkim do ich podparcia. Psia krew! Za nic nie weźmie tej roboty!

*

            Badylara stała oparta o ścianę kamienicy, pogryzając zakupiony od kramarki czerstwy podpłomyk. Nadal nie ochłonęła po odkryciu w miejskich lochach. Też sobie, psia krew, pan poseł znalazł zabawę! Zasięgnęła trochę języka o panu Atanazym i dowiedziała się, że była to bardzo znana w mieście persona. Swarzył się psubrat ze wszystkimi, nasyłał rzezimieszków na sprzeciwiających mu się polityków, aż mu w końcu żerca podczas nabożeństwa w chramie klątwą zagroził. Awanturnica znała duchowieństwo i ich klątwy jak zły szeląg, doskonale zdając sobie sprawę, że urok miał naturę tylko i wyłącznie polityczną. Grunt, że pan Atanazy się uspokoił, przynajmniej pozornie. Dalej już sobie sama dośpiewała: w rzeczywistości pan poseł postanowił się odpłacić kapłanom pięknym za nadobne i samodzielnie rzucić klątwę na nich i swoich politycznych przeciwników. A że talent był z niego żaden, to się wszystko na nim jeszcze gorzej zemściło. Do żerców nie mógł z tym pójść, do magów też nie, bo by donieśli, to szukał łatwowiernego najemnika. A takiego wała…!
            Ponure myśli Badylary przerwało zawodzenie. Wepchnęła do gęby resztę podpłomyka i otrzepała palce z okruchów, rozglądając się za źródłem dźwięku. Nie musiała szukać daleko. Z ciemnego wnętrza chramu wychodził kondukt pogrzebowy. Niby nic nowego, lato było upiornie gorące, pleniły się zarazy i ludzka podłość. Ani chybi upał znów zebrał swoje krwawe żniwo.
Awanturnica już miała obojętnie ruszyć do karczmy, w której zostawiła konia, gdy kątem oka zauważyła niesione przez żałobników owinięte w całun ciałko. Nienaturalnie małe. Z powagą zdjęła kapelusz, oddając hołd zmarłemu dziecku. Żal jej było smarkaczy, jeszcze co dobrego mogło z nich wyrosnąć.
- Szkoda dziecka, a? – zagadnęła kramarka, przykrywając placki lnianą ściereczką, co by ich palące słońce gorzej nie wysuszyło.
- Ano szkoda. Zaraza jaka? – zapytała Badylara, wciskając kapelusz na rudy czerep.
- Nie wim. Kilka dni temu go słudzy pana posła do rodziców sztywnego przynieśli. Mówili, że się jaki in…ini…incydent zdarzył, o! Pewno to jaka nowa zaraza, panienka uważa, bo jeszcze złapie…
Ale awanturnica już jej nie słuchała. Czuła, jak skóra na niej cierpnie. Bez słowa zacisnęła dłoń na rękojeści rapieru i ruszyła w stronę kamienicy pana Atanazego.

*

- Mości Badylaro, moja cierpliwość się kończy – gdyby wzrokiem dało się zabić, pan Atanazy miałby jeszcze jedną ciężką przewinę na sumieniu. W saloniku przebywali sami. Nie zaproponował awanturnicy, by usiadła na jednym z cholernie drogich krzeseł, choć sam leżał rozciągnięty wygodnie na szezlongu z opasłym tomiszczem rozłożonym na brzuchu. Trudno było powiedzieć, co sprawiało bardziej nieprzyjemne wrażenie – ton gospodarza, czy księga oprawiona w pokrytą dziwnymi malunkami skórę. Badylara nieraz widywała takie dzieła w rękach ludzi, którzy bardzo nie chcieli uchodzić za przypadkowych, a już zwłaszcza za nieodpowiednich. I nie posiadając żadnego w tym kierunku wykształcenia bawili się w magów. Podobnie jak pan Atanazy zbierali szkielety zwierząt, uważanych za czarodziejskie. Na Badylarę patrzyły więc puste oczodoły całkiem pospolitego kota i sowy. Zaklęła w duchu. Podobne zabawy kończyły się zawsze tak samo – jakiś obdarzony mocą ryzykował własną rzyć, by dostać sute wynagrodzenie z premią za milczenie.
- Najpierw znikasz bez słowa, a teraz mnie nękasz bez zaproszenia i zamiast uwolnić mnie od problemu, sprowadzasz w moje progi jeszcze jedną wiedźmę! – pan Atanazy usiadł, z hukiem zamykając księgę.
– To bard, chociaż grozi pewno, że urok rzuci, jak jej do mnie nie puścicie - Badylara ze zgrzytem przysunęła sobie jedno z krzeseł.
- Nie tak się umawialiśmy!
- A noś dobrze powiedział, bratku, nie tak – przytaknęła. – Boś mi całej prawdy nie wyszczekał. W gówno jajko się zachciało rzucać, dziesięć dni czekać, robactwo przywabiać…
- Zawiśniesz za te oskarżenia!
- A do ciebie się, bratku, gadzina z piwnicy dobierze i ci sito z dupy zrobi – wzruszyła ramionami. – O ile cię żercy albo Minstrel pierwsi nie dopadną. Przy tym, co ci ta wesoła kompanija zrobi, pożarcie żywcem będzie się jawić całkiem sympatycznie. No, po twojej gębusi widzę, że zgadłam. I po co ci było, bratku, z demonami igrać?
- Płacę ci za robotę, nie za gadanie – warknął szlachcic.
- Ano prawda. To teraz zapłacisz mi i mojej siostruni w Minstrelu, bo to za dużo roboty dla jednego barda. Albo sam się ganiaj z gadem – zaśmiała się Badylara, po czym wyszła.

*

- Pewna jesteś? – Audrey z powątpiewaniem spoglądała na piwniczkę. Ona i Badylara były jak ogień i woda. Drobniejszej budowy lutnistka przypominała porcelanową laleczkę. Gdyby laleczkom wprawiać ślepki iskrzące wrodzoną złośliwością, rzecz jasna. W przeciwieństwie do flecistki nigdy nie nauczyła się porządnie robić bronią, zamiast tego doskonaląc się w intrygach i manipulacji uczuciami. I była w tym, psia krew, coraz lepsza. Zamojskich mieszczan miała owiniętych wokół palca. Oprócz tego lubiła siedzieć z noskiem w księgach, co z kolei Badylarę piekielnie nudziło.
- Stawiam swoją szałamaję.
Audrey wymruczała jakieś germańskie przekleństwo, co zabrzmiało, jakby ktoś gołą rzycią szorował po żwirze.
- Czy tyś się ostatnio nie przechwalała, że w Wiedniu z Mistrzem bazyliszka w otchłań posłaliście?
- Owszem, ale mówiłam też, że bazyliszek był mistyfikacją. Ktoś po prostu zatruł studnię. Mistrz kazał ją zasypać, a potem, co by nikomu nie przyszło do głowy do niej włazić i szukać gada, opuściliśmy tam lustro. Potencjalnie martwy bazyliszek jakoś przestał ludzi interesować.
- Całych lochów nie zasypiesz. Inne pomysły?
Audrey zamknęła oczy, jak w transie. Kto ją tam z resztą wiedział, ludzie różne rzeczy o niej pletli, może i właśnie z kim tak gadała…
- Ruta. Bazyliszki nie lubią ruty. Można spróbować okadzić loch, ale podobno najlepiej wsadzić mu ją do gardła…
- Wsadzić to ty sobie możesz tę rutę, ale w rzyć! – warknęła Badylara, ze stukotem podbitych metalem butów krążąc po piwniczce. Każdy krok tworzył w jej głowie obraz pomieszczenia. Muzyka, rzecz jasna, działała na nią najlepiej, ale w ostateczności wystarczał nawet szczęk broni. Jakby mocniej tupnąć, widziałaby nawet fragment lochów. Nagle zatrzymała się w pół kroku, patrząc na Audrey szeroko rozwartymi oczyma, jak uliczny kot, który właśnie zauważył tłustego szczura. Lutnistka aż wzdrygnęła się pod tym spojrzeniem.
- Oczy. Tym bydlakom nie można patrzeć w oczy, nie? Bo zamieniają w kamień!
- Tak na dobrą sprawę to tylko chwilowo paraliżują, a stężenie mięśni powoduje ich jad…
- Ale jak im wepchnąć stal w ciało, to zdechną?
- Logika tak podpowiada.
- No to wyjmuj lutnię, zagrasz mi do tańca.

*

            Otaczała ją ciemność. Nie aksamitny mrok nocy, a chropawa czerń opaski na oczy. Badylara nie była jednak ślepa. Każdy szelest odbijał się w jej umyśle nowym obrazem. Rzeczywistość oplatały białe linie. Nierówna posadzka rysowała się w syku płonącej ruty, której dym wypełniał piwniczkę za plecami awanturnicy. Drażnił ją, ale jak bydle miało przez niego nie przeleźć do Audrey, to niech cuchnie. Lutnistka była teraz potrzebna. Trzeba przyznać, że trzymała się dzielnie, usiadła w progu i z przewiązanymi oczyma sprawdzała brzmienie każdej struny. Ich lekki pomruk nakreślił fakturę ścian. Gdy odezwał się bas, awanturnica miała już dokładny obraz ciągnącego się w dal korytarza. Co prawda urywał się on tam, gdzie wyostrzony słuch barda już nie sięgał, nie mniej jednak Badylara niczego więcej nie potrzebowała.
- Ej, żabi bękarcie! – wrzasnęła w głąb lochu. – Murwisynu nieopierzony!
- Chyba raczej z kury synu – stwierdziła Audrey.
Badylara zaklęła pod nosem i zastukała podkutymi obcasami. Dźwięk zamigotał w plątaninie białych linii. Nigdzie nie odsłonił jednak śladów demonicznej czerni. Z ust awanturnicy wyrwało się kolejne przekleństwo.
- Możesz zagrać coś pod mordobicie w knajpie, a nie pitu-pitu u cioci na imieninach? – prychnęła, idąc powoli w głąb korytarza.
- Czy widziałaś lutnistę w jakiejś spelunie? – odparła z godnością Audrey.
- A przypomnieć ci, gdzie grałaś ze mną w zeszłym miesiącu? – awanturnica stała już na tyle daleko od przyjaciółki, że zapach ruty był ledwie wyczuwalny. Jedynie dzięki przewrażliwionemu słuchowi docierał do niej szmer strun i głos przyjaciółki. Czyli dalej już nie mogła odejść. Bazyliszek nie był pewnie tak głupi, żeby zbliżyć się do potencjalnej ofiary stojącej w samym środku gryzącego dymu.
            Od strony lutnistki dobiegło ją ciężkie westchnienie, okraszone kaszlem - ech, jakie toto miało delikatne płuca!  - ale chwilę później w korytarzu zabrzmiało żywe saltarello. Badylara uśmiechnęła się z zadowoleniem. No, przy takiej melodyjce to można roztrzaskiwać kufle na łbach! Albo w ostateczności zabić poczwarę, niech będzie jej strata.       
            Nagły chrobot sprawił, że błyskawicznie przybrała obronną postawę i wyciągnęła rapier przed siebie. Pewniej okręciła wokół lewego przedramienia przywleczoną z góry starą płachtę i badała jasne linie. Coś skradało się w mrokach korytarza. Ciemna plama, niewiele większa od ogara. Przypominała swoim kształtem ptaka o długim, podobnym do wężowego ogonie. Przywołana dźwiękiem wizja nie pozwalała jednak awanturnicy dostrzec szczegółów. Czarny łeb obrócił się w jej stronę. Póki co bazyliszek nie zachowywał się agresywnie, wiedziała jednak, że to tylko pozory. Liczył po prostu na unieruchomienie ofiary wzrokiem. A takiego wała, żabia jego mać!
            Badylara skoczyła do przodu, kręcąc płachtą. Stwór zasyczał zaskoczony i cofnął się. Natychmiast jednak przypomniał sobie, że ma mordę pełną jadowitych kłów i rzucił się do ataku. Awanturnica odskoczyła w bok. Przez moment okrążali się z bazyliszkiem jak tancerze. Nie spieszyła się, cały czas w postawie szermierczej tańczyła wokół przeciwnika miarowym krokiem. Trzymała rapier wyciągnięty przed siebie. To kręciła ósemki płachtą, to znów zwijała ją jak bicz i chlastała nim plamę cienia. Raz czy dwa bazyliszek nawet zdołał chwycić ją zębami, nie był jednak stworzony do siłowych przepychanek. Jego metoda była prosta: ugryźć i czekać aż zdechnie. Chwilę draniowi zajęło zorientowanie się, że kawał szmaty nie jest Badylarą. Awanturnica zaśmiała się paskudnie, okrążając przeciwnika. Obserwowała jego ruchy. Szybki był, żabi syn. Nie dawał sobie zawinąć płachty wokół łba ani poczęstować się stalą. Odpowiadał błyskawicznie, ale ona nie miała zamiaru próbować parować ataków. Płynnie schodziła mu z drogi, pilnując, żeby nie pozostawać za długo w jednym miejscu. Nie pozwoliła mu przewidzieć swoich ruchów. Przewidywalność w walce to śmierć. Bazyliszek nawet nie był głupi. On po prostu nie nawykł do tego, że ktoś się przed nim broni. Raz za razem wyciągał zakończony ni to dziobem – ni to pyskiem łeb do przodu, próbując ją ukąsić i przez moment zostawał w tej pozycji, gdy kły napotykały pustkę. Badylara uśmiechnęła się. Doigra się wreszcie, pisklę w gównie wysiedziane! Załopotała płachtą, prowokując przeciwnika do ataku. Natychmiast paszcza spróbowała chwycić materiał. Pozwoliła mu na to, schodząc w bok trawersem. Wyciągnięta szyja była w zasięgu jej klingi. Rapier wystrzelił do przodu, napotykając opór ciała. Siła ciosu wcisnęła go jednak między kręgi. Z gardła potwora wydobył się przerażający wrzask, zmuszając awanturnicę do osłabienia słuchu. Czerń między liniami dźwięków znikała jednak z każdym przyspieszonym po walce oddechem. Bazyliszek był martwy.

*

            Badylara powoli wspinała się po schodach, zaproszona na górę przez jakiegoś nowego przydupasa pana Atanazego. Coś czuła, że poprzedniemu przydarzył się wyjątkowo paskudny wypadek w jakimś ciemnym zaułku, ale przynajmniej zdążył im zapłacić. Dobrze, że wcześniej odprawiła Audrey. Jeszcze by się to paniątko zbyt nisko ukłoniło panu posłowi, tracąc przy tym głowę. Badylara miała na to za sztywny kark. Bez pukania weszła do pokoju, w którym wcześniej rozmawiała z politykiem. Naciskając klamkę wykonała niedbały gest lewą dłonią. Stara bardowska sztuczka czasem się przydawała.
            Szlachcic przerwał rozmowę z jakimś odrażającym kompanem. Nie spodobał się Badylarze od pierwszego wejrzenia.
- Właśnie na panią czekamy, mości Badylaro – pan Atanazy uśmiechnął się nieprzyjemnie.
- Z tym bratkiem się nie umawiałam – awanturnica obrzuciła intruza czujnym spojrzeniem. Szybko uznała, że za samą pobliźnioną gębę wsadziłaby go do wieży. Za bardzo przypominał jej kompanów od kieliszka. Lubiła towarzystwo takich ludzi. Pod warunkiem, że mogła im potem z czystym sumieniem wsadzić rapier w rzyć.
- To mój znajomy, pilnuje, żeby niewyparzone usta nie gadały za dużo – poseł machnął lekceważąco dłonią.
            Badylara potrzebowała trzech oddechów. Pierwszy poświęciła na jedno szybkie spojrzenie, żeby stwierdzić, że z pomieszczenia nie ma innego wyjścia. W czasie drugiego wysunęła swój paskudny nóż z rękawa wamsu. Trzeci grał w płucach, gdy trawersem zeszła w bok i przeciągnęła ostrzem po gardle przeciwnika. Jego własna broń, miast zagłębić się w szyi Badylary, wysunęła mu się z dłoni i z brzdękiem upadła na podłogę. Przez moment w pomieszczeniu słychać było tylko chlupot krwi w gardle dogorywającego zbira.  Pan Atanazy wytrzeszczał gały, blady jak upiór.
- Morderstwo! – krzyknął.
 - Zdzieraj sobie gardło do woli, bratku – awanturnica podeszła do kolekcji szkieletów. Ujęła podstawkę kota w pobliźnione dłonie. – Ja już sobie ręką pomachałam, co by nas tu nikt nie usłyszał – wzięła zamach i przerzuciła kości pchlarza nad nieruchomym ciałem.
- Żeby zdemolować mi pracownię? – pokręcił głową z niedowierzaniem szlachcic.
- Znasz, bratku, taką legendę o wąpierzach? – zapytała Badylara. – Wiesz, tych duchach osób, które zmarły gwałtownie, a nad ich ciałem przeskoczył kot?
Poseł kiwnął głową, przenosząc wzrok z plamiącego jego czystą podłogę trupa na awanturnicę.
- I wiesz co, bratku? Z kocim trupkiem też działa – zaśmiała się, odskakując w kąt pokoju. Zalany krwią zbir podniósł się powoli. Z nietkniętego gardła wydobył się ochrypły pomruk. Świdrujące, zwierzęce oczy wpatrywały się w oniemiałego pana Atanazego. Poseł nie zdążył nawet sięgnąć do wiszącej przy pasku szabli. Wąpierz z nadludzką prędkością skoczył do niego, zatapiając kły w jego ciele. Śmiejącą się okrutnie Badylarę w pełni zignorował.
- Srebro. Bydlaki go nie lubią – stuknęła paznokciem w swój bardowski medalik. Machnęła lewą ręką, zdejmując czar z pokoju. Poczekała, aż na schodach załomocą kroki służby. Gdy drzwi otworzyły się gwałtownie, dobyła rapiera i wbiła go upiorowi w plecy. Ostrze przebiło martwe serce akurat w momencie, gdy zebrała się już odpowiednia publika. Rozległ się krzyk przerażenia, gdy wąpierz rozsypał się w proch, uwalniając broń.

- Pan poseł padł ofiarą wąpierza. Biorę was na świadków, że muszę przebić serce waszego pana, by zapobiec klątwie – awanturnica zwróciła się do przerażonej służby, tłoczącej się w przejściu jak bydło w rzeźni. Nie słysząc sprzeciwu, beznamiętnie dźgnęła rapierem po raz drugi. Uwolniła broń z rozsypującego się powoli ciała i ruszyła w stronę drzwi. Bez słowa minęła zdjętą strachem ciżbę, uśmiechając się pod zadartym nosem. Jak to Minstrel dobrze splata bardowskie losy. Nie dość, że zarobiła, to jeszcze uwolniła to miasto od krwiopijcy!