środa, 28 sierpnia 2019

Igrając z Ogniem


              Dźwięk kornetu nakreślił kształt pomieszczenia. Mistrz Natterkönig czekał cierpliwie, aż wzywający go bard skończy tworzyć wizję. Patrzył, jak piętrzą się łuki i układają się omszałe kamienie. Ciemna, wilgotna piwnica nie była miejscem, którego się spodziewał. Chwilę później pomiędzy cieniami zmaterializowała się szczupła postać. Czy to przez zacięty wyraz twarzy, czy też przez coś w jej ruchach zdawała się pasować do tego miejsca. Za pasek przy zwykłym letniku z ciemnej materii zatknęła czarny kornet. Na szyi zawiesiła srebrny medalion z triskelionem. W milczeniu przyglądała się starszemu bardowi.
- Jak mniemam, poznam twoje imię i powód wezwania? – zagadnął lutnista. Kątem oka zauważył niewielki kształt, przemykający pod ścianą.
- Możecie mi mówić Savar, mości pani Natterkönig – dygnęła sztywno. – Chcę, abyście udzielili mi lekcji. Chodzą słuchy, że umiecie panować nad smokami. Pragnę poznać tę sztukę.
Bard uniósł brwi w niemym zdziwieniu.
- Nie przyjmuję już uczniów, moja panno. Nie spełnię więc twojej prośby. Jeśli to wszystko, pozwolisz, że się pożegnamy.
- Nie rozumiemy się, panie Natterkönig. Ja nie proszę. Ja żądam. Bo widzisz, rzuciłam zaklęcie podobne trupiej świecy. Dopóki ja nie zechcę, nie opuścisz astralu.
Jeśli lutnista poczuł niepokój, nie dał tego po sobie poznać.
- Dobrze. W takim razie pozwolisz, że usiądę? – w piwnicy rozległ się łagodny, podparty dźwięk lutni. Astral zareagował natychmiast, tworząc prosty drewniany stołek. Savar sapnęła, marszcząc czoło. Przez moment kornet próbował zdominować melodię, ale szybko dała za wygraną. Mistrz Natterkönig usiadł, opierając główkę lutni o kolano. 
- Udzielę ci dzisiaj pewnej lekcji – odezwał się. – Jesteś bezczelna. Znam co prawda wielu bardów, których Minstrel obdarzył tą cechą, ty jesteś jednak do tego pewna siebie i pokładasz zbyt wielką wiarę we własne umiejętności. A takie połączenie może cię kiedyś zgubić na trakcie. Ucz się więc! – mimo że wyobrażenie lutni cały czas spoczywało nieruchome, piwnicę wypełnił odgłos strun. Tym razem jednak brakowało w nim słodkości zwyczajnej temu instrumentowi. Lutnia odezwała się dziko, drapieżnie, szarpana w sposób, który łamał wszystkie zasady zawarte w mądrych traktatach. Zaraz też melodii odpowiedział niski pomruk, z każdą chwilą nabierający mocy. Niepozorny kształt oderwał się od cieni i począł rosnąć. Savar sięgnęła po kornet, nabrała powietrza w płuca, jednak ryk zagłuszył dźwięk instrumentu. Do dziewczyny zbliżał się smok. Olbrzymi, pokryty szarą łuską. Ni to kroczył, ni to pełznął po kamiennej posadzce, z bursztynowymi oczyma wbitymi w ofiarę. Uniósł łeb i wyrzucił z paszczy strumienie ognia. Płomienie z rykiem ogarnęły piwnicę. Savar uniosła ręce, próbowała się zasłonić. Udało jej się nagiąć astral do swojej woli, ogień z sykiem zgasł tuż przed nią. Natterkönig siedział niewzruszony, przyglądając się pojedynkowi młodej bardki ze smokiem. Bestia ryknęła i sypiąc iskrami z paszczy, rzuciła się na dziewczynę. Ta nie zdążyła uskoczyć. Szpony zgrzytnęły jednak o posadzkę, gdy umknęła z astralu. Smok prychnął z niezadowoleniem. Zaraz jednak lutnia odezwała się łagodnie, kojąco. Podziałało. Stwór począł się kurczyć i rozpływać w cieniu. Gdy zniknął całkiem, Mistrz Natterkönig westchnął ciężko. Dopiero kiedy upewnił się, że jest sam w astralu, ukrył twarz w dłoniach. Ten pokaz siły kosztował go zdecydowanie zbyt wiele wysiłku.
              Tymczasem z cienia wyłonił się perski kot. Bard podniósł głowę i uśmiechnął się na jego widok.
- Rychło w czas, przyjacielu – powiedział, odsuwając lutnię. Kocur wskoczył na kolana i zamruczał od niechcenia. Po czym ugryzł barda w dłoń. Tak w ramach przyjaźni.

poniedziałek, 21 stycznia 2019

Zaplatając Los

 (objaśnienia nazw własnych znajdują się na końcu opowiadania)


Rok 1988
Po wzniesieniu Wieży Babel

              Powietrze było ciężkie od dymu z ofiarnych ognisk, poświęconych Swarożycowi. Od rana żercy i żerczynie składali bogom ofiary w intencji nowej panny, która miała wstąpić do ich wspólnoty. Właściwie proszono o łaskę nie tylko słowiańskich bogów. Wrocław tak często przechodził z rąk do rąk, że na wszelki wypadek czczono tu zarówno germański, jak i słowiański panteon. Bogowie chyba jakoś dogadali się w tej sprawie, bo mieszane modlitwy wybrzmiewały na Ostrowie niezmiennie od lat. Chyża słyszała je, odkąd tylko sięgała pamięcią. Matka, poważana żerczyni, od maleńkiego wpajała dzieciom szacunek do sił wyższych. Teraz miało się okazać, czy córka sprawowała się dobrze. Chyża już obawiała się tej próby. Miała w końcu coś nie coś na sumieniu: a to przekręciła ojcu kołek w kobzie, to znowu pobiła braciszka albo dorysowała twarzyczkę zrobionej przez matkę motance… I co będzie, jeśli bogowie pogniewali się o te psoty?
              Matula od rana patrzała w niebo, szukając znaków. Chmury przesłaniały słońce, martwiła się tym nieco. Tatko podobno rankiem słyszał dwa kruki, a słuch miał dobry, jak to bardowie. Chyża bała się powiedzieć rodzicom, że kotek ułożył pod jej oknem cały rządek myszy i małych ptaszków. Nie pisnęła więc ani słówkiem, tylko razem z Milczkiem, swoim braciszkiem, wyrzucili wszystkie do rynsztoka. Matula ją potem skrzyczała, że w dzień własnych zaplecin włóczy się nie wiadomo gdzie i wraca do domu brudna jak  sam ardzawień. Zaraz też wsadziła Chyżą do balii z wodą i wespół z niańką solidnie wyszorowała. Potem rozczesała kościanym grzebieniem słomiane włosy córki i przebrała ją w bieluchną sukieneczkę.
- Ani mi się waż znowu utytłać! – przykazała. Chyża tylko pokiwała główką, nie protestując. Rozumiała już, że to będzie ważny dzień. Podsłuchała wczoraj, jak matka z ojcem mówili, że na zapleciny przyjdzie z pół miasta, a pewnikiem wszyscy ludzie mocy. Dziewczynka wiedziała, że też kiedyś będzie taka, jak te niewiasty i mężowie. Matula pokazała jej własne odbicie w zwierciadełku, przez moment tylko, żeby pierworodnej przypadkiem nie porwało dytko. I Chyża widziała, że ma niezwykłe oczy – czarne, jakby składały się wyłącznie z białek i źrenic. Matula wyjaśniła, że to od mocy, która płynie w jej żyłach. Co prawda jeszcze się nie ujawniła, ale Chyża już zaczynała dostrzegać, że różni się od innych dzieci. Właściwie dobrze dogadywała się wyłącznie z Klarunią, bladą córką aptekarza, i z Milczkiem. On rozumiał, gdy śpiewała mu piosenki, zasłyszane od wiatru. Albo gdy pokazywała podziomka, przemykającego między ścianami, widział go. To pewnie dlatego, że też miał takie same czarne oczy.
              Teraz obydwoje machali do niej wesoło z placu, na którym już zebrali się ludzie. Milczek stał przy piastunce, a Klara kawałek dalej, ze swoimi rodzicami.
Chyża miała ochotę chwycić się matczynej spódnicy i schować przed bystrym wzrokiem tłumu. Wstyd jej jednak było zachować się jak dziecko. Jeszcze bogowie nie przyjęliby jej pod opiekę i co by wtedy poczęła? Szła więc grzecznie przy matuli, mimo że z każdą chwilą ogarniał ją coraz większy niepokój. Czuła dziwne ciepło pod skórą. Nie było nawet nieprzyjemne, ale bała się go. Z pewnością nie pochodziło od Dadźboga, bo ten skrył swoją tarczę za chmurami. Może to swarożycowy ogień tak grzał?
Ale nie pora była zaprzątać tym sobie głowę! Bo oto otoczyły ją żerczynie w różnym wieku, od młodych panien po sędziwe matrony. Wszystkie odziane w ceremonialne suknie, przepasane wielobarwnymi krajkami. Dźwięczące od lunul, swarzyc i innych talizmanów, jakie nosiły na piersiach. Mężczyźni, czy to kapłani, czy to sproszeni na uroczystość goście, obserwowali je z obrzeży placu. To była niewieścia ceremonia. Chyża widziała uśmiechniętego ojca stojącego na czele bardów z dłońmi zaplecionymi na kobzie. Rozpoznawała część z nich, bywali czasami w ich kamienicy. Inni byli dla niej zupełnie obcy. Zamrugała, widząc między nimi mężczyznę w czarnej opończy. Jako jedyny nie trzymał w dłoni instrumentu. Nie widziała jego twarzy, skrytej w kapturze, wiedziała jednak, że patrzy prosto na nią.
              Nagle ojciec podniósł dłoń i na ten znak plac wypełniła muzyka. Pełna powagi melodia spleciona z ludzkich głosów i całego mrowia instrumentów. To na moment odwróciło uwagę Chyżej od nieznajomego. Kiedy znowu spojrzała w tamtą stronę, już go nie było. Nie zdążyła jednak powiedzieć o tym matce, bo zaraz też pociągnięto ją na środek placu, między posągi bogów. Posłusznie pokłoniła się każdemu z nich i drżącym głosem poprosiła o pomyślność. Kazano jej stanąć przed obliczem Pani Mokosz. Tutaj kobiety zaraz dopadły do niej, uzbrojone w grzebienie, które wpiły w słomiane włosy Chyżej. Nie było to wcale przyjemne! Kościane, drewniane i metalowe zębiska szarpały potargane kosmyki… Ale co to? Mimo wysiłków żerczyń włosy nie chciały układać się ani odrobinę bardziej niż przed chwilą. Zaczęto szeptać. Chyża zrozumiała, że to musiał być bardzo zły znak.
              Nagle jednak szepty umilkły, gdy na placu rozległ się nowy dźwięk. Wszyscy jak na komendę spojrzeli w górę. Nad tłumem kołował kruk. A pod nim łagodnie kołysało się atramentowo czarne pióro, szybujące powoli w dół. Nikt nie śmiał drgnąć, gdy niesione podmuchem opadło między jasne pukle Chyżej. Wtedy też wiatr przybrał na sile, a majestatyczny ptak zniknął im z oczu. Kapłani jeszcze nie zdążyli na dobre rozpocząć dyskusji, gdy nietypowy dla maja wicher z całą mocą uderzył w Ostrów. Roznosił popiół ze swarożycowych ognisk, zrywał z głów czapki i tarmosił odsłonięte włosy wiedźm i żerczyń. Ktoś krzyknął w przestrachu:
- Srala! Srala!
Ale to nie srala rozpoczynał harce. To dzieci Strzyboga wyrwały garść liści ze świętych wierzb Welesa, rosnących przy brzegu, i łagodnie złożyły podarek na główce oniemiałej Chyżej. Zaraz też wszystko ucichło, a kapłani odetchnęli z ulgą. Bogowie najwyraźniej w ten sposób witali nową służkę. Z długiej przemowy starszych żerczyń dziewczynka nie zrozumiała wiele, poza tym, że wszystkie te znaki świadczyły o mocy, jaka płynęła w jej żyłach. Teraz nikt już nie miał wątpliwości, że Chyża odziedziczyła magię po rodzicach, chociaż do końca uroczystości czyniono zakłady, jaką konkretnie. Minstrel nie przyniósł jej żadnego podarunku. Za to Weles i germański Wotan aż nadto zaznaczyli swoją obecność. Włosów Chyżej nie próbowano już więcej zaplatać w warkocz, uznawszy potargane kosmyki za znak woli bogów. Zamiast tego wreszcie przyniesiono wianek, rozsiewający oszałamiającą woń. Potem dowiedziała się, że oprócz tradycyjnego bożego liczka i rumianku wpleciono w niego jeszcze odstraszające złe duchy kwiecie głogu i wierzbowe witki z welesowych drzew, a jakaś przezorna żerczyni dołożyła i krzyżownicę, poświęconą Freyi.  Matula ostrożnie osadziła go na potarganej główce córki. Uroczystym, lekko drżącym głosem powiedziała:
- W imię bogów nadajemy ci imię Agata.
              Rozległy się wiwaty i radosne gwizdy, walono w bębny i uderzano dłońmi w pudła instrumentów. Matula mówiła coś jeszcze o posłuszeństwie wobec bogów i starszych ludzi, o niesieniu pomocy potrzebującym i całej masie innych przestróg i przykazań, ale dziewczynka już tego nie słuchała. Agata… Dziwnie tak po dziewięciu latach nagle przestać być po prostu Chyżą. Ale widać tak trzeba, bo wszystkich bardzo to ucieszyło. Rodzice jeszcze podczas uczty zachwalali córkę, a co i rusz ktoś podchodził i potrząsał drobną rączką dziewczynki. Mężczyźni składali pocałunki na dłoniach matuli i ściskali prawicę ojca. Kobiety całowały rodziców w oba policzki, tuliły Agatę i głaskały po ciemnej główce Milczka. A Agata cały czas czuła dziwne ciepło w ciele, nawet gdy Dadźbóg ustąpił miejsca Chorsowi, a ofiarny ogień przygasał już i zapalono staroświeckie latarnie. Na Ostrowie nie używano wszak eteru, przyćmiewającego blask gwiazd i księżyca.
Może to ciepło było po prostu właściwe dorosłym? Agata zapytała o to ojca, gdy ten – zauważywszy, że jego dzieci coraz częściej ziewają i pocierają oczy – odprowadzał je do domu. Matula, jako żerczyni, musiała jeszcze zostać na uczcie.
Tatko zmarszczył groźnie brwi, ale wiedzieli, że wcale się nie gniewa.
- Nie wszystkim dorosłym – wyjaśnił w końcu. – Tylko takim ja i wasza matka. Czujemy go, gdy ktoś używa magii, a ty dzisiaj dużo się jej nawdychałaś.
Agata pokiwała główką, starając się wyglądać poważnie. Oddana pod opiekę niańki przebrała się w domowe giezełko i już szykowała się do snu, gdy rozległo się stukanie do drzwi i w progu sypialni stanął ojciec. W dłoni ściskał jakiś pakunek.
- Obiecałem ci prezent na zapleciny, ale czekałem z nim do wieczora – wyjaśnił.
Agata ucieszyła się. Dostała już co prawda srebrną lunulę zaraz po ceremonii, ale ojciec zwykle sprawiał im bardzo zacne prezenty! A to kościany gwizdek, od którego wściekały się wszystkie kundle, a to wystrugany z leszczyny palcat, którym tak pysznie tłukło się dzieciaki z sąsiedztwa…
Tym razem jednak czekało ją rozczarowanie. Ojciec położył na pledzie oprawioną w skórę książkę. Agata rozpoznała złocone germańskie litery na okładce.
- Wotan ma cię najwyraźniej w swojej opiece –powiedział poważnie. – Od dawna słyszę kruki przy naszym domu. Wyświadcz mu tę przysługę i naucz się dobrze jego liter. Oddał w końcu swoje boskie życie, żeby poznać ich znaczenie.
Nie bardzo podobało jej się, że będzie musiała się uczyć, ale, a co tam, obiecała. A potem ucałowała tatkę w policzek i jako dorosła odmówiła piosenki na dobry sen. Lubiła, gdy ojciec śpiewał, ale nie wypadało jej już teraz słuchać kołysanek.
Potem z ciekawości otworzyła księgę. Na każdej stornie wypisano inną runę i objaśniano szczegółowo znaczenie wszystkich symboli. Agata kartkowała je tak długo, aż oczy zaczęły same zamykać się jej ze zmęczenia. Nawet nie zauważyła, kiedy zapadła w sen.

***

              Senne majaki były dziwne, wyraźne jak nigdy. Śniło jej się, że stoi w gęstym lesie, naprzeciwko wysokiego, brodatego mężczyzny. Nie znała go, ale cały czas odnosiła wrażenie, że gdzieś już się widzieli. Bała się, ale tylko troszkę. W końcu była już dorosła, a on wcale przyjemnie się uśmiechał. Podszedł do niej powoli i kucnął, by móc spojrzeć Agacie w oczy. Przestraszyła się, gdy zobaczyła, że zwalisty mężczyzna ma tylko jedno oko. Odezwał się do niej łagodnym głosem i strach natychmiast minął. Mówił coś jeszcze, ale zupełnie go nie rozumiała. Potem wyciągnął olbrzymią dłoń i położył czubki palców nad mostkiem Agaty. Poczuła znowu to dziwne ciepło. Spojrzała na swoją skórę i zobaczyła, że wykwita na niej czarny znak. Widziała go tuż przed snem. To była runa algiz, przypominająca człowieczka z wyciągniętymi do góry rękoma. Nieznajomy znowu coś powiedział, a ona znowu nie zrozumiała ani słowa.
              Chwilę później obudziła się z poczuciem, że przyśniło jej się coś dziwnego, ale nie mogła sobie przypomnieć, co.

Rok 1994
Po wzniesieniu Wieży Babel

              Zapadał zmierzch, gdy wracali ze święta Równonocy Wiosennej, zostawiwszy za sobą służbę z powozami. Las powoli zaczynał się zielenić. Niektóre drzewa już wypuszczały pierwsze, świeże listki, niepokryte jeszcze kurzem. Gdzie nie gdzie przy trakcie leżały jeszcze jęzory śniegu, spod których nieśmiało wychylały łebki przebiśniegów. Zewsząd dobiegały wieczorne ptasie trele i pokrzykiwania budzących się z zimowego snu zwierząt. A wszystko to mieszało się z łagodnym dźwiękiem kobzy ojca. Siedział swobodnie w siodle i trącał struny, wygrywając pieśń ku czci szlachetnego Wotana, który oddał życie, by zrozumieć runy, a potem powrócił z krainy śmierci. Agata lubiła ten utwór. Runiczna magia ze wszystkich czarów najbardziej przypadła jej do gustu. Księgę, otrzymaną od tatki w dniu zaplecin, znała już praktycznie na pamięć, a drobne rządki znaczków pokrywały większość należących do niej przedmiotów. Runy, rzecz jasna, trzymały się wyłącznie skóry, kości, drewna lub metalu, chociaż odpowiednio wypalona glina też nadawała się do czarów. Agata słyszała o mroczniejszych rytuałach z użyciem świętych znaków Wotana, ale póki co żaden z dotychczasowych nauczycieli nie chciał ich zaprezentować. Wiedziała, że matula stara się, jak może, żeby znaleźć córce odpowiedniego mentora, ale póki co z żadnym nie przypadli sobie do gustu. Było jasne, że Agata nie nadaje się na żerczynię. Wychodziły jej wyłącznie obrządki ku czci Welesa. Do zaklęć jako takich też nie miała głowy. Większości z nich nie wolno było zapisywać, a młodej wiedźmie wcale nie chciało się zapamiętywać skomplikowanych formuł. Runy były dużo wdzięczniejsze. I szybko oddano ją pod opiekę ludzi mocy działających w imię Wotana, ale z nimi z kolei Agata nie potrafiła znaleźć wspólnego języka. Większość okazała się po prostu magicznymi beztalenciami, którym bogate rodziny ufundowały naukę na znanych uniwersytetach, a potem nikt nie miał odwagi zrzucić ich ze stanowiska. O runach wiedzieli tyle co ona, a może i mniej, bo bez ksiąg nie radzili sobie nawet z najprostszymi formułami. Agata w końcu straciła cierpliwość i wyryła nożem zaklęcie na sandałach wyjątkowo nadętego kapłana. Sprawiało ono, że zataczał się jak pijany i wreszcie wylądował w stercie gnoju, zaliczywszy wcześniej jeszcze romans z dnem rynsztoka. Oczywiście figiel ten szybko odkryto, a ją wydalono ze świątynnej szkółki. Matula straszliwie się wtedy obraziła, a ojciec z Gniewkiem długo nie mogli powstrzymać wesołości na widok germańskiego kapłana. Agatę oddano wtedy pod opiekę szacownej wiedźmy księżyca, pochodzącej z dalekiej Hiszpanii. Obie panie nawet się polubiły, ale każda z nich wiedziała, że to nie taką magią będzie władać młoda czarownica. I Agata znowu została bez nauczycielki.
              Spojrzała na matkę, splatającą z gałganków motankę. Laleczki wychodziły spod zgrabnych palców żerczyni wyjątkowo udane. Agata uczyła się takie robić, ale w tajemnicy przed matką wzmacniała swoje talizmany runami, które ryła na orzechach i żołędziach, wkładanych w główki motanek. Wtedy działały znakomicie.
Gniewko też nie miał łatwo. W nim z kolei ujawniła się bardowska magia ojca, ale nie radził sobie z nią zupełnie. Każda wizyta w astralu kończyła się dla niego bólem głowy, a przegonienie choćby zwyczajnego stukacza przychodziło mu z ogromnym trudem. Obydwoje widzieli czasem zatroskane miny rodziców, gdy kolejne rytuały zupełnie im nie wychodziły.
              Nagle Agata poczuła ciepło w piersi. Odruchowo spojrzała na rzemień, na którym nosiła swoją lunulę, kościany amulet z imieniem Wotana i węzełek, w którym trzymała odstraszające demony zioła. Żaden z przedmiotów jednak nie nagrzewał się od magii. Obejrzała się na rodzinę. Gniewko cały czas nadsłuchiwał ptasich treli, ojciec jednak otworzył oczy i powiódł wzrokiem po otoczeniu. Matka zamarła w połowie obwiązywania laleczki konopnym sznurkiem i ostrzegawczo uniosła w górę dłoń. Teraz i Gniewko otrząsnął się z transu i spojrzał pytająco na tatkę. Starszy bard bez słowa dotknął ucha. Jego źrenice zwęziły się, gdy wyostrzył słuch. Braciszek tymczasem zamknął oczy, widać wzrok jeszcze go przy tym rozpraszał. Agata pożałowała, że bogowie poskąpili jej bardowskich zmysłów. Runy były wspaniałe, co dzień z wdzięcznością myślała o ojcu, który podarował jej ich księgę, ale nie pomagały w postrzeganiu świata.  
              Nagle wszystkie cztery konie poczęły histerycznie kwiczeć. Agata ze wszystkich sił starała się nie spaść, gdy jej wierzchowiec cofnął się i wpadł na wałacha ojca. Spanikowane zwierzę, czując na zadzie zęby towarzysza, zatańczyło w miejscu. Siodło wymknęło się wiedźmie spod siedzenia. Nie mogąc już dłużej walczyć z przerażonym koniem, grzmotnęła o ziemię. Usłyszała jeszcze, jak Gniewko klnie i zeskakuje, by złapać wierzchowca siostry za uzdę. Naraz dotarły do niej dwa dźwięki: zduszony krzyk matki i głuchy warkot, dobiegający gdzieś z bliska. Powoli podniosła głowę. Z krzaków gramoliła się niezdarna istota. Poruszała się zgarbiona, co krok podpierając się rękoma. Przypominała skulonego człowieka, obszytego w futro. I znajdowała się dwa łokcie od leżącej na ziemi Agaty.
              Widziała, jak chude boki poruszają się, gdy potwór węszył. Wydawał się nieco oszołomiony, jakby jeszcze nie zdawał sobie sprawy, jak blisko niego znajduje się bezbronna ofiara. Wiedźma zastanawiała się, czy jeśli wyryłaby w ziemi ochronną runę, to czy miałaby szansę wyjść z tego bez szwanku.
I wtedy istota podniosła łeb. Z wilczego pyska patrzyła na nią para szalonych, acz niewątpliwie ludzkich oczu.
- O cholera – wykrztusiła Agata. – Wilkołak.
              Wilkołak wyszczerzył kły i z głuchym rykiem rzucił się do ataku. Dla Agaty czas stanął w miejscu. Zamiast pędzącego w jej stronę potwora, ujrzała klęczącego przed nią brodatego mężczyznę. Widziała go już i to nie tylko na świątynnych posągach i malowidłach. Dotarło do niej, że spotkała go we śnie, jako dziewczynka, zaraz po swoich zaplecinach. Jednooki Wotan. Pan wiedzy i run. Wiedźma nie była w stanie wydobyć z siebie głosu. Tymczasem bóg wyciągnął potężną dłoń i dotknął jej mostka w miejscu, gdzie kiedyś umieścił runę algiz. Agata poczuła przypływ ciepła. Układało się w trzy linie, przypominające unoszącego ręce człowieka. W runę walki i ochrony.
              Wotan zniknął. Jego miejsce zajęła wyszczerzona paszcza wilkołaka, zbliżająca się z każdą chwilą. Agata przeturlała się na bok, prawie nie czując własnego ciała. Poruszała się jak we śnie, jak gdyby jej członkami władał ktoś inny. Stanęła pewnie na ugiętych nogach i zerwawszy z pleców podbitą rysiem delię, okręciła ją sobie częściowo wokół lewego przedramienia. Prawą ręką dobyła rytualnego noża, który zawsze nosiła przy pasku. Wilkołak dopadł już do miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą leżała. Czuła zwierzęcy odór jego ciała. Kierowana magicznym impulsem wybiła się z zakrocznej nogi i wyrzuciła płaszcz do przodu. Potwór akurat odwracał się w jej stronę. Delia opadła na jego szkaradny pysk. Zawył wściekle, pazurzastymi łapami usiłując zerwać tkaninę z głowy. Agata nie pozwoliła mu na to. Dźgnęła nożem w kudłate cielsko, czując, jak ostrze przechodzi przez futro i zagłębia się w żywot. Słyszała skowyt potwora i krzyki rodziców. Nie zważała jednak na to. Poza walką nie obchodziło jej nic. Oczywiście jeden taki cios nie zabił wilkołaka. Wyszarpnęła nóż, plamiąc suknię posoką. Jeden ze szponów rozdarł materię, chyba nawet drasnął skórę, ale nie poczuła tego. Kierowana mocą runy algiz zrobiła unik, po czym dźgnęła ponownie, tym razem bardziej ryzykownie, niżej. Prosto w podbrzusze. Teraz nie uniknęła ciosu, szpony spadły na nią, obalając na ziemię. Chciała zrzucić z siebie konającego potwora, ale nie miała na to siły. Algiz wszak nie mogła nią nikogo obdarzyć. Przez głowę przemknęło jej, że pewnie zaraz umrze. Była jednak dziwnie spokojna.
              Naraz rozległ się syk i ostatni, przepełniony bólem skowyt wilkołaka. Potem wszystko umilkło. Agata leżała nieruchomo, przygwożdżona do ziemi martwym cielskiem. Dopiero po chwili nacisk zelżał, gdy ojciec dźwignął zeń truchło. Potwór po śmierci przeobraził się w okrytego łachmanami mężczyznę.
- Co ci do łba strzeliło?! – krzyknął bard, a w jego ciemnych oczach wiedźma widziała autentyczną furię. - Naprawdę myślałaś, że sama pokonasz wilkołaka, co?! Dobrze, że matka zdążyła cisnąć pulsar!
Agata milczała. W uszach jej szumiało, cały czas czuła echo ciepła, wypływającego ze znaku na piersi. Odruchowo spojrzała na umazany krwią dekolt. Zaczęła ścierać posokę rękawem z i tak już zniszczonej sukni. Wiedziała, że rodzice cały czas krzyczą, ale nie zważała na to. Musiała się przekonać. Szarpnęła naderwaną szponami tkaninę. I ujrzała to, czego szukała. Runa algiz, zalewana krwią z rany po ciosie wilkołaka. Znak bladł z każdą chwilą, ale był jeszcze widoczny. Dotarło do niej, że matka z ojcem umilkli.
- Na wszystkich bogów – szepnęła żerczyni, dotykając skóry córki.
A Agata wiedziała już, dlaczego żadna inna magia się jej nie imała – przez cały czas nosiła odpowiednią moc w sobie. Musiała ją tylko uwolnić. Nanosząc runy na własną skórę.

Rok 1997
Po Wzniesieniu Babel

              Wrocław tonął we mgle. Światło ulicznych lamp, przepisowo zawieszonych na rogach domów, przypominało zwodniczy blask błędnych ogników. Nie widać było również górujących nad miastem wież, na które burmistrze kwartałów wysłali więcej strażników, niż zazwyczaj. Z mgły co jakiś czas wyłaniał się patrol, napominając przechodniów, by nie włóczyli się po nocy. I to nie tylko z powodu paskudnej pogody.
              Wilgotne opary zaraz osadzały się na ubraniach, przesiąkając aż do samej skóry. Jasne włosy Agaty zaczynały lepić się jej do czoła i odsłoniętych ramion. Radomirowi robiło się zimniej na sam widok cieniuchnej sukieneczki, którą uparła się założyć jego córka. Młoda wiedźma zdawała się jednak nie odczuwać chłodu. Odważnie szła przed siebie z zaciętą miną. W zestawieniu z drobnym wzrostem i niewieścią płcią tworzyło to obraz iście groteskowy. Bard wiedział jednak, że niejedna cholera wyglądała drobno i nieszkodliwie. Ich ofiary zwykle boleśnie się o tym przekonywały.
Nawet strażnicy nie próbowali namawiać jej do powrotu do domu. Z resztą im bliżej było do celu wędrówki, tym rzadziej się pojawiali. Ulice co jakiś czas zagradzały łańcuchy, obwieszone dodatkowo magicznymi węzełkami. Na ciasno zatrzaśniętych okiennicach mijanych domów wisiały pęczki suszonej ruty i brzezinowe witki.
              Nagle Agata zatrzymała się przed kamienicą, która jako jedyna nie była przystrojona ziołami. Jej drzwi i okna zabito na głucho, a na deskach nakreślono rogaty znak Welesa. Pod nim jakaś nadgorliwa dusza wyryła jeszcze i ręce bogów. Dla każdego rozsądnego mieszkańca było to ostrzeżenie, że do tego domu nie wolno się zbliżać. Jego ostatni mieszkańcy zmarli wyjątkowo paskudną śmiercią.
- Agatko, nie musisz tego robić – odezwał się Radomir, choć bez większych nadziei.
- Ale chcę – odparła hardo czarownica. Położyła delikatną dłoń na przytroczonym do pasa woreczku soli. Radomir zmarszczył brwi, widząc, że jej palce pokrywa zaschnięty inkaust.
- Tylko czemu koniecznie sama? – westchnął ciężko.
- Bo to babskie sprawy – odcięła się Agata. – A Klarunia to moja przyjaciółka.
- Dziecko, ona nie żyje – powiedział stanowczo bard. – Nie możesz już o niej myśleć w kategorii przyjaźni. Jeśli potraktujesz upiora jak Klarę, którą znałaś, zginiesz.
              Wiedźma nie odpowiedziała. Przyklękła na jedno kolano, spazmatycznie łapiąc oddech, gdy jej ciałem wstrząsnął gwałtowny dreszcz… Radomir dopadł do niej, wyciągnął dłoń i cofnął ją natychmiast. Skóra jego córki aż buzowała mocą, gdy zaczynały wykwitać nań czarne wzory. Wszystko to trwało zaledwie kilka uderzeń serca. Potem dreszcze ustały. Agata powoli wstała i odwróciła się w stronę ojca. Wokół jej niezwykłych oczu wiły się tatuaże złożone z wielu maleńkich symboli. Radomir nie zdążył przyjrzeć się im dostatecznie dobrze, by rozpoznać poszczególne znaki. Wiedział jednak, że znakomitą większość stanowiły runy.
- Jeszcze się nie przyzwyczaiłam – wyjaśniła wiedźma. – Życz mi powodzenia.
- Poczekaj! Zwiąż włosy, będą ci tylko zawadzać – poradził bard. – Chcesz iść sama, twoja wola. Ale pamiętaj, jestem tuż obok, wystarczy, że krzykniesz. Niech cię bogowie mają w opiece!
              Skłoniła głowę, przyjmując błogosławieństwo, po czym podeszła do zabitych drzwi. Ostrożnie dotknęła desek. Potem na jej nagich przedramionach wykwitły runy uruz. Jednym ruchem wyrwała drewno ze ściany i cisnęła je na bok, jak gdyby nic nie ważyło. Nacisnęła na klamkę, lecz zamek najwyraźniej wcześniej zablokowano. Bez słowa dobyła rytualnego noża i wyryła na drzwiach odwróconą runę eiwaz. Rozległ się cichy trzask i tym razem stanęły otworem. Agata po raz ostatni spojrzała na ojca, posłała mu krzepiący uśmiech i powoli zanurzyła się w ciemność. Dzięki zaklęciu wypisanemu wokół prawego oka widziała wyraźnie kształty zwyczajnych domowych sprzętów, w dużej części poroztrącanych na boki, gdy służba w pośpiechu opuszczała dom. Część być może przewrócili przeprowadzający inspekcję wołchwowie lub towarzyszący im grabarze, przysłani po ciała aptekarza i jego żony. Agata towarzyszyła matce przy oględzinach zwłok, tuż przed tym jak ułożono je na pogrzebowym stosie. Połamane żebra, zapadnięta tchawica, zapewne rozszarpane płuca i ani kropli krwi w żyłach. Zmory znały się na swojej robocie.
              Mimo to wiedźma nie potrafiła wykrzesać z siebie współczucia. Pamiętała dokładnie, jak rodzice Klary przyszli do matki po radę, gdy ich córka po każdej pełni budziła się blada i wycieńczona. Podejrzewali likantropię, a nie był to byle zarzut. Żerczyni kazała im wówczas obserwować dziewczynę i wrócić do niej za miesiąc. Aptekarz uznał jednak, że jest mądrzejszy od kapłanki. I kiedy zobaczył, jak z ciała Klary ulatuje duch i czepia się najbliższego dębu, postanowił go po prostu wyciąć. A rano znalazł jedyne dziecko martwe. Na nic zdały się lamenty i błagania ludzi mocy. Czy dla kapłanów, czy dla magów było jasne, że dziewczynie nic już nie pomoże. Odczynili czary potrzebne dla ochrony domowników i odprowadzili Klarę w ostatnią wędrówkę do Nawii. Najwyraźniej jednak wcale jej się tam nie spodobało, bo miesiąc później – za nic mając sobie ochronne zaklęcia – wróciła i odpłaciła się rodzinie pięknym za nadobne. Na razie były to jej pierwsze ofiary. Agata zamierzała jednak zadbać o to, żeby pozostały również jedynymi.
              Nie było jej w mieście, gdy wydarzyła się ta tragedia. Pojechała do majątku państwa Świnków, którzy regularnie spraszali w swoje progi ludzi mocy, a niektórych nawet najmowali na stałe. Agacie dano do zrozumienia, że zawsze jest u nich mile widziana. I wtedy przyszedł list od matki. Wiedźma wymówiła się sprawami rodzinnymi, obiecując, że rychło wróci, i co koń wyskoczy pognała do Wrocławia. Całą drogę wyrzucając sobie, że powinna była już wcześniej zauważyć, że z przyjaciółką dzieje się coś niedobrego. Teraz mogła pomóc jej tylko w jeden sposób.
              Ostrożnie lustrowała otoczenie. Zaklęcie wypisane wokół lewego oka pozwalało dostrzegać to, co pozostawało ukryte przed ludzkim wzrokiem. Na razie jednak wnętrze kamienicy nie różniło się niczym od innych opuszczonych domostw. Szóstym zmysłem wyczuwała jednak dysonans w aurze tego miejsca. Coś było mocno powiązane z kamienicą. Czaiło się na poziomie astralnym i z jakiegoś powodu nie dawało się przegnać zaklęciami, którymi obłożono dom. Agata domyślała się, gdzie powinna szukać upiora. Powoli wspięła się po schodach i ruszyła korytarzem do dobrze znanej jej sypialni. Pokoju, w którym nieraz spędzała długie godziny, plotkując albo grając z Klarą w szachy. Z każdym krokiem runa algiz na mostku wiedźmy zdawała się pulsować. Agata poruszała się ostrożnie, jak polujący drapieżnik. Zanim nacisnęła klamkę, rozpaliła jeszcze thurisaz, wytatuowaną na skroni. Błyskawicznie spłynął na nią spokój, a dotychczasowe obawy zostały zepchnięte na dno umysłu.
Wotanie i Welesie, miejcie mnie w opiece – pomyślała, otwierając drzwi. Zakręciło jej się w głowie, gdy każde z oczu dostrzegało odmienny obraz przez pryzmat wypisanego na skórze zaklęcia. Prawe widziało pusty pokój. Lewe zauważyło skuloną postać w rogu. Od nagiego, filigranowego ciała biła delikatna poświata.
- Klara? – odezwała się wiedźma. Wszystkie aktywne runiczne tatuaże aż pulsowały, ostrzegając przed niebezpieczeństwem.
              Odpowiedział jej cichy szloch. Agata ostrożnie weszła do pokoju. Łkanie tylko przybrało na sile.
- Klara! To ja, Agata! Chcę ci pomóc…
Istota podniosła głowę. Wiedźma aż się wzdrygnęła. Patrzyła na nią para czarnych oczu, niemalże identycznych jak te, które na co dzień widywała w lustrze.
- Pomóc? – zapytała zjawa przez łzy. Agata powoli skinęła głową, kładąc jednocześnie dłoń na sakiewce z solą i suszonymi liśćmi brzozy.
- Pomóc? – powtórzyła Klara. Szloch stopniowo przechodził w gardłowy, zwierzęcy warkot. – A gdzie byłaś, kiedy naprawdę potrzebowałam pomocy?!
- Klara, nic nie wiedziałam! Przysięgam na Welesa! Przyjechałam, jak tylko dostałam list!
- Nie wiedziałaś? – zmora podniosła się. – A podobno jesteś wiedźmą! „Tą, która wie”! 
- Nie wiemy wszystkiego, Klaro – cofnęła się o krok.
- To po co jesteście?! Dlaczego niektórzy z nas dostają to błogosławieństwo, a inni muszą żyć skazani na łaskę i niełaskę silniejszych?!
Na bogów! To jest Klara?! – pomyślała Agata. Wiedziała, że przyjaciółka żyje pod nadopiekuńczymi skrzydłami rodziców, ale nie przeszłoby jej przez myśl, że to może mieć takie skutki!
- Klaro, posłuchaj… - zaczęła, urwała jednak w pół zdania. Zmora rozwinęła podobne ważce skrzydła i zaatakowała. Runa algiz na piersi wiedźmy zmusiła jej ciało do gwałtownego uniku. Pazurzasta dłoń minęła ją o włos. Agata sięgnęła do sakiewki. Wydobyła garść ususzonych liści zmieszanych z solą i cisnęła je w kierunku upiora. Rozległ się przeszywający wrzask, wbrew nadziejom czarownicy zjawa jednak nie zniknęła. Płynnie odwróciła się w jej stronę, jeszcze bardziej wściekła. Kilka listków przykleiło się do świetlistego ciała, dosłownie wtapiając się w skórę. Zmora z rykiem dopadła do przeciwniczki. Ta, wiedziona runiczną magią, złapała ją za nadgarstek. Równie dobrze mogłaby próbować utrzymać rozszalałego wołu. Znaki uruz na ramionach wiedźmy dawały jednak siłę kilku rosłych mężczyzn. Agata zaparła się nogami. 
- Idź ty, cholero, do Welesa, czeka tam już na ciebie! – warknęła. Klara otworzyła usta. Nie odpowiedziała jednak. Spomiędzy zaostrzonych zębów wystrzelił rozdwojony język. Dziewczyna zaklęła i puściła zmorę, wyginając ciało w uniku. Rozpaliła runę laguz, mającą przydać jej szybkości. Za późno jednak! Upiór chwycił ją oburącz i cisnął jak szmacianą lalkę. Wiedźma całą świadomością uczepiła się run ochronnych, ale i tak jęknęła z bólu, gdy uderzyła w leżące pod ścianą pancerze, jakie decyzją rajców miejskich musieli mieć wszyscy mieszkańcy na wypadek niepokojów lub konfliktów. Na zmorę jednak najwyraźniej nie pomagały.
Pociemniało jej w oczach. Zmusiła się, by rozpalić wytatuowane na sercu zaklęcie, w znakomitej większości składające się z połączenia run uruz, fehu i jera. Poczuła falę ciepła, rozpływającego się po ciele. Ból zniknął natychmiast. Wstała, odrzucają na boki elementy zbroi. Chwyciła w dłoń pogięty karwasz i cisnęła nim w zbliżającą się zmorę. Upiór syknął, gdy metal rozciął mu policzek. Otworzył paszczę i strzelił w powietrze rozdwojonym językiem. Nagle jednak odwrócił głowę, patrząc na coś u dołu schodów.
Agata zamarła. Na bogów! Przed chwilą narobiła przecież tyle hałasu, że musiał go usłyszeć każdy bard w kwartale! A co dopiero ojciec czekający pod kamienicą.
- Nie wchodź tu! – krzyknęła, ale zmora płynęła w powietrzu, trzepocząc eterycznymi skrzydłami.
- Opiła się krwi aptekarza i wyhodowała fizycznie ciało! – wiedźma już pędziła w ślad za upiorem.
Odpowiedział jej pomruk kobzy i syk wściekłej zmory. Duch Klary krążył wokół Radomira, zbyt silny, by dać się przegnać muzyką, ale też niezdolny przedrzeć się przez barierę dźwięku.
              Bard nie odpowiedział, skupiony na melodii. Twarz poszarzała mu z wysiłku, ale dłonie pracowały z wyuczoną precyzją. Agata wiedziała jednak, że długo nie da rady utrzymać upiora na dystans. Bardowska magia sprawdzała się w walce z demonami grasującymi w wymiarze duchowym. Nie wygrywała jednak konfrontacji z cielesnym przeciwnikiem. To było zadanie wiedźm i magów. Potrzebny byłby pulsar albo jakiś uświęcony artefakt, ale tych trudno było się spodziewać we wrocławskiej kamienicy. Rajcowie kazali jedynie trzymać w domach pancerze i przedmioty służące walce z ogniem, a nie z siłą nieczystą.
              I wtedy Agata doznała olśnienia. Zerwała wiszący na ścianie bosak i rozpaliwszy mocniej runy uruz na ramionach, rzuciła się w kierunku zmory. Wspomagana magią Wotana wybiła się z zakrocznej nogi, zamachnęła bosakiem i z rozmachem wbiła go w ciało upiora. Siła uderzenia przygwoździła demona do podłogi. Wył i miotał się, nie zniknął jednak. Widać było, że lada moment się uwolni, a wtedy do czynienia będą mieli z dużo bardziej rozwścieczoną zmorą.
- Trzeba by było chyba swarożycowego ognia, żeby Klarę do Nawii odesłać – warknęła czarownica.
- Zwykły też by wystarczył, przynajmniej na jakiś czas. Ale masz pewność, że nie spłonie pół miasta? – odparł bard, nie przestając uderzać w struny.
Agata spojrzała na przyszpiloną  maszkarę, która jeszcze niedawno była jej przyjaciółką. Bez namysłu sięgnęła po rytualny nóż i ignorując protesty ojca, nacięła opuszkę palca. Zgasiła zaklęcie zdrowia, by ranka nie zasklepiła się zbyt szybko i zbliżyła się do miotającej się zmory. Wyciągnęła dłoń i posoką namazała na bosaku runę kenaz. W tej samej chwili wystrzelił ku niej język zmory. Krzyknęła, gdy owinął się wokół nacięcia. Poczuła, jak opada z sił, a oczy zachodzą jej mgłą. Wtedy jednak tuż przed nią buchnął ogień. Bosak był z metalu, płonął więc wyłącznie za sprawą czarów. Ciężkie krople roztopionego metalu kapały na zmorę, która wyła rozpaczliwie. Nie puszczała jednak. Agata poczuła ból w piersi, z trudnością łapała oddech.
              Nagle cuchnące, duszące powietrze znowu zaczęło docierać do płuc. To Radomir odciął jęzor, wyrwawszy córce nóż z omdlałej dłoni. Szczątki nawet nie dotarły do ziemi, rozsypując się w proch. Agata odzyskała jasność myślenia. Odsunęła się od wrzeszczącego w agonii upiora. Z ponurą satysfakcją przyglądała się, jak ciało zmory rozkłada się w kontakcie z ogniem i roztopionym metalem. Nie odeszła nawet wtedy, gdy o demonie przypominał wyłącznie zamazany kontur i krzepnąca plama na podłodze.
- Córeczko, chodź – Radomir położył wiedźmie dłoń na ramieniu. – Ona już odeszła.
Agata pokręciła głową.
- Ale wróci – powiedziała.
- To cierpienie musiało odkupić jej winy – uspokoił ją ojciec.
- Tu nie chodzi o to, że Weles jej nie wybaczył. To Klara znienawidziła ludzi. Ona wróci. Za kilka tygodni albo lat, ale wróci na pewno.


***

- Ona może mieć rację – powiedziała Odeta, smarując dłoń córki wyrobioną przez siebie maścią. – Jeśli ta biedaczka faktycznie odeszła tak nieszczęśliwa, to znowu wyrwie się Welesowi.
- No, do wesela się zagoi – poklepała Agatę po zdrowej dłoni. – Już się bałam, że mi was ktoś przyniesie w torbie, a tu proszę: tylko wycieńczenie magią i jedna niewielka ranka! Masz do tego dryg!
- Ale przydałby ci się ktoś do duetu – orzekł Radomir. – Byłbym spokojniejszy.
 - Pomyślę – mruknęła wiedźma.
- Nie dręcz się. Zrobiłaś wszystko, co mogłaś – uspokoiła ją żerczyni.
- A Klara nadal nie spoczywa w pokoju! – wybuchła Agata. – Taka ze mnie wiedźma, że nawet przyjaciółce nie umiałam pomóc!
- To nie ty ją tak skrzywdziłaś – powiedział łagodnie bard. – Teraz trzeba pomyśleć, jak zadośćuczynić krzywdzie, której doznała…
- A gdyby tak zasadzić dąb? – wszyscy odwrócili się w kierunku Gniewka, dotychczas milczącego w kącie.
- W miejsce tego, który ściął aptekarz – dodał chłopak, po czym spuścił wzrok.
- Bogom dziękować za nasze zdolne dzieci! – Ojciec podszedł do niego i poklepał go po ramieniu.
             
***

              Agata uklepywała ziemię. Miała nadzieję, że poznaczony runami żołądź wyrośnie na majestatyczne drzewo. Takie, którego nikt nie ośmieli się ściąć. A nawet jeśli, to Gniewko zadba, żeby w okolicy każdy znał plotkę o zamieszkującym go duchu. Dopiero teraz wiedźma czuła ulgę. Zmazała również i swoją winę względem przyjaciółki.
              Wiatr przywiał do niej zapach dymu z ofiarnych ognisk. Na Ostrowie znowu odbywały się zapleciny. Kolejna dziewczynka wchodziła w dorosłość z całą ufnością, że ta przyniesie jej radość i spełnienie. A Agata obiecała sobie dopilnować, by jak najmniej osób spotkało rozczarowanie. Bogowie dali jej moc, a ojciec pokazał runy. I miała zamiar wykorzystać to, by nieść ukojenie ludziom. Nie tylko tym żywym. Wypełni swoje przeznaczenie. Choćby miała pokryć tatuażami każdy cal swojej skóry. 

Objaśnienia

Żerca – słowiański kapłan, odpowiedzialny za składanie ofiar.
Swarożyc – słowiański bóg ognia.
Motanka - słowiańska laleczka-talizman. Motanka nie mogła posiadać twarzy, a przy jej wykonaniu nie wolno było używać noża ani nożyczek.
Zapleciny – (zwane też wiankowinami) słowiański obrzęd inicjacyjny, podczas którego dziewczynka wchodziła w wiek kobiecy. Podczas uroczystości zaplatano dziecku włosy w warkocz, co symbolizowało wyjście z chaotycznego wieku dziecięcego, oraz wkładano na głowę specjalnie przygotowany na tę okazję wianek.
Ardzawień - słowiański demon, mieszkający na bagnach, uosobienie brudu.
Dytko – słowiański demon porywający panny, które za długo wpatrywały się w zwierciadło.
Podziomek – rodzaj skrzata.
Dadźbóg – słowiański bóg solarny.
Lunula – słowiański symbol księżyca, jak również symbol kobiecości i płodności. Tu: talizman.
Swarzyca – (również swarga) słowiański symbol o niejasnej genezie. Przypomina splecione ze sobą swastyki, tworzące kołowrót.
Pani Mokosz – słowiańska bogini płodności i urodzaju, opiekunka kobiet.
Srala – demon, niemający nic wspólnego z pewną wstydliwą przypadłością. Objawiał się jako silny podmuch wiatru.
Strzybóg – słowiański bóg wiatru. 
Weles – słowiański bóg magii i mądrości, sprawujący pieczę nad zaświatami. W imię Welesa składano również przysięgi.
Wotan – germański bóg mądrości. W Skandynawii czczony pod imieniem Odyn. Jego świętymi zwierzętami były kruki.
Freya – germańska bogini miłości i mądrości.
Chors – słowiański bóg księżyca.
Stukacz - słowiański demon, odpowiadający za niezidentyfikowane odgłosy w domach.
Delia – podbity futrem płaszcz.
Burmistrz kwartału – dawniej duże miasta –w tym Wrocław - dzielono na kwartały, a władzę nad każdą z nich sprawował urzędnik zwany „burmistrzem kwartału” albo z niemiecka „wiertelnikiem”. 
pęczki suszonej ruty i brzezinowe witki” – ruta i brzoza miały odstraszać demony.
Ręce bogów – podobny do krzyża słowiański symbol.
Wołchw – słowiański kapłan, zajmujący się magicznymi rytuałami.
Nawia – jedne ze słowiańskich zaświatów.
Karwasz – element pancerza, osłaniający przedramiona.