Agata stuknęła paznokciem w kielich,
z niezadowoleniem stwierdzając, że sok z jagód nadal nie dał się zmyć. Palce
wyglądały prawie jak u gnijącego trupa. Cattleya przyglądała się temu z
pobłażliwym uśmiechem, powoli sącząc wino i jakby od niechcenia drapiąc za
uchem olbrzymiego szarego wilka. Chowaniec Agaty, przypominający krzyżówkę
celtyckiego bojowego psa ze szpicem, zwinął się w kłębek u jej stóp. Wiedźma
uśmiechnęła się z czułością. Był idealny. O aksamitnej sierści, jak dworskie
kanapowce, przy tym masywny i zdolny bez wysiłku skruszyć zębiskami ludzkie
kości. Takiego psa potrzebowała. I takiego go stworzyła.
- To jak
ci się tu wiedzie? – zapytała w końcu starsza czarownica, rozglądając się po
chatce. Zatrzymała spojrzenie na półce ze słoikami, opisanymi zrozumiałymi
tylko dla wtajemniczonych znakami. Trupia główka na każdym z nich jednak skutecznie
zniechęcała do badania zawartości.
- Ano nie
najgorzej – wzruszyła ramionami Agata, odgarniając jasny kosmyk za ucho. – Po
ostatniej epidemii jaśniepan zaczął płacić nawet za leczenie chłopów.
Cattleya
pokiwała głową z podziwem.
- Ah-so, nie myśl, że z dobroci serca –
dodała szybko wiedźma. – Nie uśmiecha mu się ściągać nowych robotników, jak mu
chłopi wyzdychają, a i sam robi w hajdawery ze strachu przed zarazą. Poza tym
płaci grosze, dosłownie.
- I tak
nieźle. A wie o twojej…hm…działalności?
Agata
zagryzła wargi. Działalność nie była może nielegalna, a w każdym razie nikt ze
śmiertelnych nie miał odwagi tego stwierdzić, a z bogami szło się jakoś
dogadać. Co nie zmieniało faktu, że dla niektórych mogła być ona
nieco…odrażająca. Do tego stopnia, że dawno temu Cattleya, mentorka i
przyjaciółka Agaty, wyrzekła się prawa do tej mocy, przekazując jej tajniki
swojej podopiecznej. Od tego czasu młodsza wiedźma regularnie zbierała kości.
Najczęściej te ze zwierząt ofiarnych, przywleczonych przez pobożnych chłopów
lub, co rzadsze, resztki z obrzędów żerców. Zdarzało jej się również kupować curiosa od handlarzy. Najcenniejsze były
jednak elementy ludzkiego szkieletu. Nieczęsto dostawała je w swoje ręce, jako
że religia nakazywała palić ciała. Byli jednak tacy, którzy nie zasługiwali na
godny pochówek. Zbrodniarze, mordercy, gwałciciele i grabieżcy najpodlejszego
sortu. Ich kości dostarczano jej ukradkiem, spluwając przez lewe ramię. A ona
dawała tym zbłąkanym duszom możliwość odkupienia. Póki co bogowie to
tolerowali, a Agata miała nadzieję, że potrwa to jak najdłużej.
-
Powiedzmy, że nie wnika – odparła wymijająco.
Starsza
czarownica wzruszyła ramionami. W końcu nie takie rzeczy już widziała.
Nagle z gardeł chowańców wydobył się
zgodny niski pomruk. Obie odwróciły się w stronę drzwi. Chwilę później ktoś
załomotał kołatką.
*
Rządca Alojz zdjął spracowaną dłoń z
kołatki z takim przestrachem, jak gdyby wyrzeźbiony na niej żbik miał zacisnąć
żelazne zębiska na jego palcach. Nie podobało mu się to miejsce. Chatkę
czarownicy wybudowano nieopodal zamku w Świnach, gdyż rodzina jaśniepaństwa
pałała niezwykłym szacunkiem do ludzi mocy. O ile bardów, spraszanych na liczne
uczty, Alojz mógłby jeszcze przełknąć, tak wiedźmy i wołchwowie budzili w nim lęk.
No właśnie, uczty! Że też Jan Świnka musiał wyprawiać je tak często! Stary
sługa wiedział, że kiedyś dojdzie przez to do katastrofy! I nie chodziło mu
bynajmniej o wypływające z rodowej kiesy złoto, które miast iść na pokrycie
długów za usługi spraszanych ciągle mistrzów sztuk magicznych, służyło
finansowaniu kolejnych libacji!
Zedlitzowie
wytoczyli panu Świńce proces. No żeby jeszcze poszli z tym do sądu, to jakoś by
cała sprawa rozeszła się po kościach. Ale oni od razu pognali do żerców! I
teraz pana Jana czekała rozprawa w Świętym Gaju. Świnka najpierw wpadł w
okrutną wściekłość i gotów był sąsiada zbrojnie najechać, co by swoje racje
szablą udowodnić. Potem jednak, kiedy już przebywający na zamku bard Horacy
wyjaśnił mu, że to mogłoby jeszcze zakończyć się klątwą ze strony
duchowieństwa, jaśniepan postanowił ukoić smutki najlepiej, jak potrafił -
kazał nieprzerwanie napełniać swój słynny, odziedziczony po ojcu
dziesięciolitrowy puchar. Na skutek długo nie trzeba było czekać. Po prawie
tygodniowej libacji pan na zamku w Świnach zaległ w stanie, w jakim
zdecydowanie nie godzi się stawać przed kapłanem, zwłaszcza na własnym
procesie. Nie pomogły żadne znane Alojzowi sposoby, by docucić pana Jana.
Szlachcic co najwyżej bełkotał coś niezrozumiale i przewracał się na drugi bok,
a w chwilach względnego powrotu świadomości domagał się tylko wina.
Rad nie rad musiał sługa wyjawić w
końcu niczego nieświadomej pani Barbarze, gdzie i w jakim stanie przebywa jej
małżonek. Jaśniepani, rzecz jasna, dostała najpierw histerii, a potem ataku
złości. Wiadomo wszak, że gorliwszej służki bogów w okolicy nie było, więc
obrazy żercy by nie zniosła. Zamiast jednak modlić się o natychmiastowy powrót
do trzeźwości dla małżonka, co chyba przekraczało możliwości całego panteonu
słowiańskich bogów, pani Barbara kazała posłać po finansowaną przez ród
wiedźmę.
Alojz
bał się tej strasznej baby. Oczy miało toto czarne jak dwie studnie, szeptało w
jakichś piekielnych językach, a ludzie gadali, że i zamawiała trupy.
Odrażające! Jeszcze bardziej obawiał się jednak żony swojego pracodawcy.
Dobijał się więc do domu czarownicy.
W końcu drzwi uchyliły się nieco, wypuszczając na zewnątrz smużkę rudego
światła. Alojz odskoczył, gdy na zewnątrz wypadł pies. Masywna bestia o płowym,
długim futrze i spłaszczonym, podpalanym pysku bynajmniej nie machała
zakręconym jak u świni, przypominającym szczotkę ogonem. Szczerzyła kły i już-już
miała rzucić się mężczyźnie do gardła, gdy nagle zastrzygła uszami i odwróciła
się w stronę chatki. W progu stała Agata. Skrzywił się mimowolnie. Cóż za
przerażająca kobieta! Chociaż noc była zimna, miała na sobie jedynie lnianą
sukienkę przewiązaną krajką. Na ramiona co prawda narzuciła chustę, ale i tak
odnosił wrażenie, że wiedźma egzystuje w jakimś zupełnie innym wymiarze.
Słomiane włosy, jakże nieprzyzwoicie pozbawione osłony czepca bądź kapelusza, związała
byle jak rzemieniem. Alojz był pewien, że w jasnej czuprynie kryją się supełki
zawiązanego szczęścia i zwiastujące chorobę kołtuny.
Agata wbiła w niego wzrok czarnych
jak smoła oczu.
- Czego?
– warknęła.
Rządca
zmieszał się. Nie spodziewał się aż tak opryskliwego powitania ze strony
wiedźmy, bądź co bądź znajdującej się na zamkowym garnuszku.
-
Jaśniepaństwo o pomoc proszą.
- Rano
niech przyjdą! I niech przyniosą pieniądze za ostatnią usługę, miesiąc się już
nie mogę doczekać! – odparła czarownica, szykując się do zatrzaśnięcia mu drzwi
przed nosem.
- Rano
będzie za późno! – krzyknął.
Agata zatrzymała
się w pół kroku i obrzuciła go lodowatym spojrzeniem. Uznawszy to za
przyzwolenie, kontynuował.
- Pan
Świnka ma jutro proces w Świętym Gaju! Problem w tym, że nie da rady pójść…
- Chory?
- Można
tak powiedzieć. W każdym razie niewyjściowy.
- Aha,
zachlał, a pani małżonka mu jeszcze gębę obiła? – zgadła czarownica.
- Nooo…
- zająknął się Alojz.
-
Wiedziałam. Na nietrzeźwość wody z solą zadać, jak żołądek alkohol wyrzuci, to
szybciej przejdzie. Jak ma się trzymać na nogach, to skutki przepicia leczyć
kwasem z ogórków. Na obitą gębę pijawki mogę przystawić i iluzję nałożyć, co by
prezencję miał odpowiednią – wzruszyła ramionami Agata.
-
Obawiam się, że nawet jak się kiszki oczyści, to z głowy mu wino przez tydzień
nie wywietrzeje – westchnął sługa.
- To co,
mam mu dziurkę w czerepie wywiercić? Czekaj no, bratku, miałam gdzieś takie
dłutko!
- No coś
ty, acanka, oszalała! – obruszył się Alojz. – Jaką dziurkę!
- Dobra,
wchodź bratku, zaraz coś uradzimy! – westchnęła ciężko.
*
Agata ściskała w dłoniach wypchane
zawiniątko. Sługa dostarczył wszystko to, czego potrzebowała. Westchnęła
ciężko. To będzie długa noc.
Cattleya
patrzyła na dawną uczennicę z wyrzutem.
- Nie
wierzę, że to zrobisz. Mówiłaś jeszcze, że zalegają ci z zapłatą! Dziecko,
wiedźma musi mieć swój honor!
- Widzisz
pani, jest jeden problem. Ród Świnków, poza hulaszczym trybem życia, nie jest
taki zły. O chłopów dbają, nawet jeśli we własnym interesie. Ludziom mocy i
uczonym z opóźnieniem, ale płacą. Poza tym pan Świnka trzyma w szachu raubritterów.
Cattleya
niechętnie pokiwała głową. Rycerze-rabusie istotnie stali się plagą Starego
Kontynentu. Sama słyszała historie o tym, że napadali już nawet na ludzi mocy,
lekceważąc groźbę klątw i uroków. Co znaczyło, że byli już naprawdę
zdesperowani i przed zbrojnym najazdem na pozbawiony ochrony zamek nie
powstrzymałoby ich nic. Chociaż tajemnicą dla niej pozostawało, jak ten stary
pijak zdołał zasiać strach wśród upadłego rycerstwa. Przynajmniej dopóki
uczennica nie wyjaśniła jej, że jakiś czas temu raubritterzy postanowili okraść
kupców, wiozących panu Śwince beczki z przednim winem. Nienawykłego do
trzeźwości jaśniepana tak rozjuszył fakt, że jego legendarny puchar ukazuje dno,
że wyjątkowo zawziął się na ludzi występku.
- Jeśli
go żercy w wieży za zniewagę zamkną, to niech nas bogowie mają w opiece –
dodała Agata.
- A nie
uważasz, że wysłanie im na rozprawę sobowtóra też poczytają za zniewagę?
- Naprawdę
sądzisz, że się poznają? Może i są nieprzekupni i sprawiedliwi, ale to tylko
prowincjonalni żercy. Nie opanowali magii na wyższym poziomie niż polityczna
klątwa.
Cattleya
pokiwała głową ze zrozumieniem. Znała kapłanów jak zły szeląg. Większość z nich
uznawała, że skoro mediowali między ludem a bogami, to więcej im do szczęścia
nie potrzeba. Zwłaszcza, jeśli lud odpowiednio troszczył się o dobrobyt boskich
pośredników. Dochodziło więc już nawet do tego, że jeśli gdzieś pojawiała się
siła nieczysta, żerca zamykał się w chramie i liczył, że wierni sami się z nią
rozprawią. Zazwyczaj spadało to na barki wiedźm, szeptuch albo bardów, którzy
powinni się cieszyć, że przynajmniej mają okazję do zarobku. Znajomy Cattleyi
zaczął już nawet nazywać zapłaty za egzorcyzmy „funduszem dożywiania ludzi
mocy”.
Agata przy ciekawskiej asyście psa nachyliła
się nad okutą żelazem skrzynią. Chatę napełnił nieprzyjemny chrobot, gdy
przerzucała ukryte tam curiosa.
- Ah–so, wiedziałam, że gdzieś tu jest! –
zawołała wreszcie, wyjmując zeń szkatułkę.
Cattleya
ze świstem wypuściła powietrze.
- Spodziewałaś
się, mistrzyni, trupa? – zakpiła czarownica, drapiąc chowańca za uchem.
- Biorąc
pod uwagę twoją profesję: tak!
- Trupy
trzymam w skrzyni, na której właśnie siedzisz – wzruszyła ramionami dziewczyna.
Wiedźma zerwała się, mamrocząc przekleństwo, i na wszelki wypadek przysunęła
sobie pniaczek, uprzednio zdjąwszy z niego koszyk ziół i upewniwszy się, że
nowe siedzisko nie skrywa w sobie nic martwego, nie licząc korników. Agata
tymczasem rozłożyła na podłodze zwierzęce skóry, nakryła je lnianą chustą i
gwizdnęła na chowańca.
- Tojad,
pilnuj chaty, co by mi znowu nocnic przy czarach do środka nie nalazło!
-
Wpuściłaś nocnice do domu?! A co z ochronnym kręgiem z soli i żelaza? - Cattleya
spojrzała na nią szerokimi ze zdumienia oczyma. Nocnice raczej do przyjaznych
stworzeń nie należały. Zastanawiało ją, jakim cudem podopieczna przeżyła spotkanie
z większą ich ilością. Jedynym logicznym wytłumaczeniem wydawało jej się
przysługujące wariatom szczęście i sympatia bogów.
-
Zatrzymałby i inne duchy, które mi służą. A nocnice nie są takie złe, ot dawne
baby z rodu Świnków. Ale ostatnio taką libację mi urządziły, że wszystkie
zdrowotne nalewki poszły. Jeszcze nowych nie uwarzyłam, to pewnie tym razem nie
przyjdą – wzruszyła ramionami Agata, sięgając do większej skrzyni. Delikatnie
ujęła płócienny worek i niemalże z czcią poczęła rozwiązywać podwójny supeł.
Wilk warknął, gdy pomieszczenie napełnił grzechot, niedający pomylić się z
niczym innym. Taki dźwięk wydawały ścierające się ze sobą kości. Cattleya
pogładziła swojego chowańca po głowie, chociaż sama zaczynała odczuwać
niepokój. Na gest Agaty ogień w kominku przygasł. Jego blask zastąpiło trupie
światło krążącego pod dachem eterycznego ognika. W półmroku młodsza wiedźma
rozkładała na chuście kości. Dokładnie wiązała ze sobą rzemieniami najmniejsze
nawet elementy upiornej układanki. Nie minęło wiele czasu, jak na podłodze
spoczywał kompletny ludzki szkielet. Każdą kostkę zdobiły ledwie widoczne runy
i magiczne znaki. Cattleya rozpoznawała część z nich. Runę Mannaz, oznaczająca człowieka. Teiwaz,
symbol intrygi. Odwróconą Inguz,
mającą pozbawić twór własnej woli i podporządkować go czarownicy. Agata
zanurzyła maleńki pędzelek w jednej z fiolek i dorysowała na czaszce jeszcze
runę Isa, znak spokoju i opanowania.
- Żeby
się Zedlitzowi do gardła nie rzucił – wyjaśniła. – Myślisz, że powinnam dodać
jeszcze Thurisatz dla ochrony, czy to
by było zginanie karku przed panem Świnką?
Cattleya
pokręciła głową, starając się opanować mdłości. Wzbierająca w pomieszczeniu
magia dusiła ją swoją gorzką aurą, tak różną od jasnej mocy księżyca, którą
sama się zajmowała. U jej stóp wilk skamlał ze zgrozy.
- No to
nie – powiedziała spokojnie Agata, sięgając do przyniesionego przez sługę
zawiniątka. Wyciągnęła zeń pukiel ciemnych włosów, który woskiem zespoliła z
czaszką. Następnie wetknęła między żebra legendarny, olbrzymi puchar, by
zapewnić połączenie między tworem a panem Świnką. Znowu ujęła w palce pędzelek
i nakreśliła na mostku szkieletu runę Algiz,
oznaczającą duszę. Wstała i spojrzała krytycznie na szkielet, wokół którego
wzbierała magia. Pstryknęła palcami. W pomieszczeniu rozległ się syk i powoli
ogniem zajął się knot stojącej na stole świecy. Chatkę napełnił smród
przemieszanego z ziołami łoju. Agata zaczęła nucić pod nosem, znowu nachylając
się nad szkieletem. Ostrożnie postawiła trzy kropeczki, znak iluzji, na czole
nieboszczyka. Dym zaczął opływać kości, zbierając się między nimi jak gdyby
trzymany tam niewidzialną ręką.
Wilk warknął, strzygąc uszami. Magia
wezbrana w otoczeniu zaczynała już działać na zmysły. Zdawało się, że po chatce
szaleją utkane z mroku i dymu sylwetki, cienie upadłych dusz i demonów, gotowe
w każdej chwili rzucić się na żywych, by choć na chwilę odzyskać świadomość.
Cattleya zacisnęła palce na srebrnym talizmanie i zaczęła po cichu szeptać
modlitwę do Pani Ataeginy, bogini księżyca.
W chatce znikąd zerwał się wiatr,
wyjąc potępieńczo. Zgasła świeca i zamigotał błękitny eteryczny ognik.
Okiennice załomotały, a drzwi otwarły się z hukiem. Leżący na progu Tojad
beznamiętnie obrócił głowę, spojrzał na swoją panią i od niechcenia zamerdał
zakręconym ogonem. Całość trwała tylko chwilę. Kilka oddechów później było już
po wszystkim.
Kominek trzaskał
wesoło, oświetlając leżącego na ziemi pana Jana Świnkę. Wąsaty, zwalisty
szlachcic usiadł z jękiem i złapał się za skronie.
- No,
panie Świnka, odziej się pan! – Agata rzuciła mu przyszykowany przez sługę
żupan.
- Baśka
mnie zabije – wysapał szlachcic, trąc oczy. – Wina, dobra kobieto!
- Baśka
sama cię, acan, do mnie na terapię przysłała. Wina nie będzie, bo jutro masz,
acan, proces w Świętym Gaju. Trzeba Zedlitzom nosa utrzeć!
- Ano
racja racja! – przypomniał sobie Świnka, wciągając hajdawery.
- Tojad,
do zamku, jako żywo! Po sługę ślij, pana trzeba po leczeniu odebrać! –
rozkazała Agata. Pies zerwał się i bezszelestnie zniknął w mroku.
-
Dziecko, przerażasz mnie – wyszeptała Cattleya.
- Ah–so. Tatko zawsze kazał ludziom
pomagać, to i pomagam! – wzruszyła ramionami wiedźma, zakręcając słoiczki.
- Wiesz, ale on chyba miał na myśli trochę co
innego…
*
Agata ostrożnie zawiązywała worek z
kośćmi. Wszystkie inne artefakty już dawno spoczywały pieczołowicie złożone w
szkatułkach.
- I
widzisz, jaka to pańska wdzięczność, moje dziecko? – pouczała ją Cattleya. – Pan
Świnka proces wygrał, ten cały Zedlitz mu się długo za szkody nie wypłaci, a ty
co dostałaś? A nic!
-
Jeszcze – odparła młodsza wiedźma, grzebiąc w skrzyni.
-
Wierzysz w te jego obietnice, że kiedyś ci zapłaci? Żebyś nie wiem jak bardzo
się o ród Świnków troszczyła, jak świat światem wiedźmom i szeptuchom płaci się
dobrym słowem i oczekuje, że włożą je do garnka i cudowną mocą zamienią w jadło!
-
Cierpliwości, pani Cattleyo. Co ja, nie pamiętam, czegoś mnie uczyła? – Agata
wyciągnęła kilka mniejszych woreczków.
- A co
ty, dziecko, zrobisz! Bunt wzniecisz? Albo cię zignorują, albo znowu omamią
obietnicami – westchnęła ciężko jej mentorka.
- Zaufaj
mi, mistrzyni, jeszcze znowu do mnie przyjdą! – czarownica rozłożyła na lnianej
chustce szkielet kota. Zamiast przednich łapek przyprawiła mu rączki małpy,
kupione kiedyś od wędrownego handlarza. Do każdej z nich przytwierdziła kamień.
Tym razem kości, miast rzemieniem, związała sznurem plecionym z pewnej odmiany
lnu, która powodowała wyjątkowo paskudny rozstrój kiszek. Pomazała kosteczki
krwią ropuchy i wetknęła weń kilka wilczych jagód. Po czym z paskudnym
uśmiechem odpaliła magiczną świecę.
*
- Pani
Agato, pani Agato! – rządca Alojz mało co nie pogubił nóg, pędząc w stronę
przycupniętej za zamkowymi murami chatki.
Wiedźma
podniosła wzrok znad pielonej grządki.
- No co
tam znowu? – zapytała, otrzepując dłonie z ziemi.
- Pan
Świnka zachorzał strasznie! Na globusa i bóle mięśni strasznie się skarży!
- Ah-so, znaczy się ma kaca – wzruszyła
ramionami Agata.
- No
nie! Pan Horacy mówi, że go magiczny medalik w szyję grzeje jak od siły
nieczystej! Już kilka godzin wypędzić próbuje i nic! Nie zajrzałaby pani?
- Nie –
odparła stanowczo, wchodząc do chatki. – Mój czas jest droższy niż kilka
gładkich słówek, bratku. Powiedz to jaśniepaństwu.
- No
aleee…
- No ale
znikaj, bo psem poszczuję!
- A
jakbym tak od pani jakiś kordiał kupił? Co by się panu Śwince polepszyło? A jak
wydobrzeje nieco, to on zapłaci…
- Nie
mam.
- Ale
jak to?! – przeraził się Alojz. – Tak całkiem nic?
-
Całkiem nic. Dwie niedziele temu mi się wszystek zdrowotne nalewki skończyły,
nie mam za co specjałów na następne kupić, bo mi za chłopa grosz płacicie, a za
szlachcica pięć! To mi powiedz, mości panie Alojz, za co ja mam was leczyć!
- A tam jakaś
butelczyna stoi! – rządca bezczelnie wlazł za Agatą do chatki.
- Aaa,
to. Specjał taki, można powiedzieć, na wszystko.
- To
pani miłościwa poda! I powie, jak to działa.
- Pije
się. Ile jaśnie pan zechce. Ale to pięć złotych dukatów kosztuje!
Alojz z ciężkim sercem wysupłał z
sakiewki odliczoną kwotę, chwycił butelkę i natychmiast pognał w stronę zamku,
odprowadzany poszczekiwaniem Tojada.
Cattleya
zdjęła czar niewidzialności, kręcąc głową.
- Za
dobra jesteś, dziecinko, za dobra. Życie cię jeszcze doświadczy. Ostatnią
nalewkę mu oddałaś!
- A,
nawet nocnice jej nie chciały. To wywar na trucizny, lepszy od bezoaru i zębów
żmii. Już na sam zapach torsje ciałem wstrząsają. Jak wypić, to taki daje
efekt, że wszystkie inne dolegliwości przechodzą.
- No no,
a jednak potrafisz być harda, dziecinko! – pokiwała głową. – A coś ty właściwie
tam wczoraj złożyła?
- A
takiego małego gnieciucha. Co by jaśniepan mniej pił, bo mu na zdrowie szkodzi.
A przecież wszystko dla zdrowia jaśniepaństwa!
Wołchw – Słowiański kapłan, pełniący
funkcję podobną do szamana.
Żerca – słowiański
kapłan, zajmujący się składaniem ofiar, wróżbami oraz rozsądzaniem procesów
wiernych.
Globus –
dawne określenie migreny.
Gnieciuch
- słowiański demon kaca.