niedziela, 23 grudnia 2018

Skrzeble


              Maćko trząsł się z zimna. Stary ojcowski kubrak był wiatrem podszyty. Siarczysty mróz dokuczał coraz bardziej. Gdyby splunąć, na ziemię doleciałaby grudka lodu. Pocieszał się jednak, że jeśli przetrzyma tę noc, kupi lepszą szubę.
Odkąd pamiętał, starzy ludzie we wsi gadali o skrzeblach. Welesowych dzieciach o futrze ze szczerego złota. Maćko widział kiedyś złoto, u wędrownego wołchwa. Jego talizman był pewno więcej warty niż cała wieś. Tak przynajmniej myślał podrostek czekający w zaroślach. Śnieg skrzył w blasku księżyca. Wokół panowała jednak niezwykła cisza.
              Nagle Maćkowi zdało się, że widzi w oddali jasny rozbłysk. Przetarł załzawione, piekące oczy. Ognik jednak nie zniknął. Co więcej, dołączył do niego następny, a po nim jeszcze kolejny. Światełka poruszały się, przeskakiwały jedno przez drugie. Ku radości chłopaka nie przygasały jednak. To musiały być te całe skrzeble! Podniósł się i począł ostrożnie skradać w ich stronę. Miał już gotowy plan. Podejdzie najbliżej, jak się da, a potem zdejmie kubrak, zarzuci na najbliższe skrzeblę i czym prędzej ucieknie! Jakoś wytrzyma te kilka łanów, które dzieliły go od wioski. Później sprzeda skrzeblę szlachcicowi, wołchwowi albo i samemu królowi! I będzie straszliwie bogaty!
              Najpierw jednak musiał złapać biesa. To mogło jednak nie być takie proste. Podobnież miały straszne zębiska. I siłę samego Welesa. Ale Maćko już powiesił na szyi wyciętą w drewienku Swarożycę. A przecież każdy głupi wiedział, że ona chroni od wszelkiego złego. Teraz tylko wystarczyło iść w stronę ogników. Te jednak zdawały się kpić sobie z chłopaka. Raz przybliżały się, to znów oddalały, raz pojawiały się z jednej, raz z drugiej strony. Pewnie liczyły na to, że go zmylą – ale nie z nim takie figle! Szedł wytrwale przed siebie. I już widział przed sobą jasny rozbłysk! Chciał rozsznurować kubrak, kiedy nagle coś skoczyło mu na plecy. Z krzykiem runął w śnieg. Pociemniało mu w oczach. Czuł, jak napastnik szarpie go za szubę…
- Tojad, zostaw! – rozległ się niewieści głos. Zaraz też Maćko poczuł, że potwór odpuścił. Usiadł natychmiast, wypatrując skrzebli. Zamiast tego w odległości kilku łokci ujrzał niewielkie ognisko. Przy nim stała młoda dziewczyna, mimo mrozu ubrana jedynie w cieniutkie giezło. Obok niej przycupnął największy pies, jakiego Maćko w życiu widział.
- Po co się, chamie, po nocy szwendasz? – burknęła nieznajoma.
- Skrzeble! – wykrztusił Maćko.
- Skrzeble? Jakie skrzeble! Prawie żeś mi w ognisko wlazł! Cały rytuał mi zepsułeś, psi synu!
              Dopiero teraz chłopak dostrzegł wypisane na śniegu symbole. Nie umiał czytać ani pisać, ale znaki budziły niepokój. Potrzebował chwili, żeby zrozumieć i dopiero wtedy zdjęła go groza. Ta niewiasta była wiedźmą! Musiała omamić go jakimś urokiem, dlatego wziął ogień za blask skrzebli. Rozdziawił usta, niezdolny wykrztusić słowa.
- Poszedł stąd, chamie! Dość już żeś szkody narobił! Co się gapisz? Mówię, won! Won, bo kuśkę zabiorę i w ogródku zasadzę! – krzyknęła czarownica.
              Maćkowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Odwrócił się i z wrzaskiem pobiegł w stronę wioski.

***

              Agata spojrzała w ślad za uciekającym chłopkiem, kręcąc głową.
- Dobrze, żeś go wyniuchał, Tojad – powiedziała, kładąc dłoń na łbie jarchuka. – Jeszcze chwila i zostały by z niego marne strzępy!
              Zatarła stopą wypisane na śniegu runy. Powietrze zafalowało, gdy czar niewidzialności przestawał działać. Przy ognisku zmaterializowała się niewielka klatka. A jej żelazne pręty szarpał porośnięty złotym futrem szczurzy szkielecik.





Od Autorki


Skrzeble pojawiły się dzisiaj u mnie nie bez powodu - te mało sympatyczne stworzenia z kaszubskich wierzeń zagrażały ludziom wyłącznie pod koniec grudnia, a szczególnie złośliwe bywały właśnie w okolicach Świąt. Dlatego jeśli zobaczycie w najbliższym czasie tajemnicze błędne ogniki, zostańcie w domu i rozkoszujcie się świąteczną atmosferą, a najlepiej zaśpiewajcie głośno kolędę! Wesołych Świąt

piątek, 8 czerwca 2018

Ścigając cienie


              Bycie bardem oznaczało szacunek społeczeństwa i wcale przyjemną pracę w oparach alkoholu. Minstrel nakładał jednak na swoich podopiecznych również obowiązki, od których nie wolno było się wymigiwać. Takie jak na przykład wizyta w miejscu nawiedzanym przez złe moce.
Gniewko wziął głęboki oddech i jeszcze raz spróbował przekonać sam siebie, że da radę. Wyczuwał wyraźnie zakłócenia w miejscowej aurze, znać: coś niedobrego musiało się tu panoszyć. Zła energia rezonowała nieprzyjemnie w jego ciele. Odciskała też piętno na żyjących we wsi ludziach. Częściej niż zwykle oglądali się przez ramię i podskakiwali na widok każdego cienia, nawet jeśli nie rozumieli dlaczego. Potrzebowali pomocy, jakiej udzielić mógł im tylko człowiek obdarzony mocą. A Gniewko odziedziczył ją z obu stron, choć bardowska magia ojca wyraźnie przeważała. Westchnął ciężko, mocniej ściskając w dłoniach drewniany flet. Jego ojciec był bardem z prawdziwego zdarzenia. Potrafił radzić sobie z każdą siłą nieczystą, a gdy nie wystarczały struny, bez wahania sięgał po szablę, jak nakazywał słowiański obyczaj. Gniewko nie umiał jednak robić bronią. Tak po prawdzie, to rzadko mierzył się z demonami w pojedynkę. Jego dar potrafił za to ukoić skołatane nerwy czy przegnać z ciała chorobę. Jeśli jednak nie pozbędzie się źródła kłopotów, jakim była siła nieczysta, nie pomoże tym ludziom.
              Wziął wreszcie głęboki oddech i zaczął grać. Czuł, jak jego świadomość osuwa się w astral. Otoczyła go plątanina białych linii, zmieniających się pod wpływem świata rzeczywistego. Należało w niej wypatrywać ciemnych plam, śladów demonicznej obecności. Gniewko był niemal pewien, że dostrzegł jedną z nich. Spróbował nagiąć pajęczynę do swojej woli i odciąć biesa od reszty świata duchowego. Udało się! Nie oczekiwał, że to tak łatwo pójdzie! Już miał wybudzić się z transu, gdy ciemna plama pojawiła się znowu, tym razem jakby na granicy poziomów astralnych. To nie wyglądało dobrze. Musiał osunąć się głębiej we własną świadomość, żeby móc zmierzyć się z upiorem. Taka jednak była jego powinność. Poczuł, że jego pogrążone w letargu ciało stało się jakby odleglejsze. Białe linie zlewały się w coraz to bardziej abstrakcyjne kształty, w niczym nie przypominające świata, który znał. Tymczasem demon był tuż-tuż, dosłownie na wyciągnięcie ręki! Umknął jednak, gdy tylko bard spróbował go osaczyć. Gniewko poczuł przypływ irytacji. Przeklęty bies! Igrał sobie z nim, to przybliżając się, to znów umykając dalej w astral. A każda chwila pogoni coraz bardziej wysysała z barda siły. Korzystając z mocy na moment można było stać się niemalże równym bogom. Potem jednak do głosu dochodziło człowieczeństwo, gdy ciało zaczynało domagać się swoich praw. W oka mgnieniu pojawiało się obezwładniające zmęczenie, nierzadko przeradzające się w chorobę. A Gniewko, nieobyty w podróżach astralnych, zdecydowanie za późno zorientował się, że przekroczył granicę, gdy bezpiecznie mógł korzystać ze swoich zdolności. Linie przestały być posłuszne jego woli. Plamy ciemności rozrastały się, osaczając go dokładnie tak, jak on sam przed chwilą próbował osaczyć biesa. Ledwie jego serce zabiło kilka razy w szaleńczym rytmie, otoczyła go ciemność. I już wiedział: przegrał. Rozgoryczony porażką spróbował wybudzić się z transu. Na próżno. Mrok, jaki zastąpił astralną pajęczynę, trzymał go mocno, ciągnął coraz mocniej do siebie. Na nic zdało się szarpanie i wzywanie imienia Minstrela. W świecie materialnym oddech barda zaczął się rwać, a palce drżeć. Melodia załamała się. Był zgubiony.
              Nagle czerń cofnęła się. Gniewko dopiero po chwili zrozumiał, co było tego powodem. W astralu rozległ się nowy dźwięk, tak doskonale doń dopasowany, że niemal niesłyszalny. Razem z nim pojawiły się na nowo białe linie. Zafalowały pod wpływem niewielkiego wyładowania mocy. Bies zaskowyczał, gdy zacisnęły się wokół niego. Bard zafascynowany patrzył, jak ciemne plamy najpierw zlewają się w podobny człowiekowi kształt, by po chwili zniknąć w rozbłysku światła. Obezwładniająca niemoc powoli go opuszczała. Teraz słyszał już wyraźnie – ktoś grał na lutni, spiesząc mu z pomocą. Jej czysty, słodki dźwięk przypominał mu rodzinny dom. Ojca opartego o kaflowy piec, jakby od niechcenia trącającego struny. Matkę, związującą ze sobą pęki ziół. Siostrę, piszącą równe rzędy run pod czujnym okiem nauczycielki. Nawet się nie zorientował, kiedy melodia poprowadziła go przez kolejne poziomy astralne.

*

              Otworzył oczy, czując się, jakby nie spał od tygodnia. Słonce raziło go nieznośnie, w skroniach pulsował ból. Mimo to zmusił się do rozwarcia powiek. Natychmiast po policzkach spłynęły mu łzy.
- Nie spiesz się, przyjacielu – usłyszał spokojny kobiecy głos. – Pośpiech to jest wskazany przy łapaniu pcheł.
Zamrugał i potarł oczy skostniałą dłonią.
- Aleś się wpakował w astral, pogratulować. Bardzo to było głupie, ganiać się po nim ze zwodnikiem – zakpiła lutnistka. – Nie masz chyba doświadczenia w walce z demonami?
- No nie – wreszcie zdołał się jej przyjrzeć. Zdziwiło go, jak bardzo była młoda, młodsza chyba od niego. Kucała oparta o ścianę domu, z dłońmi skrzyżowanymi na pudle instrumentu i przyglądała mu się jasnymi oczyma.
- To po co żeś się w to pakował? – zapytała, odgarniając kosmyk ciemnych włosów.
- Bo tak trzeba – wzruszył ramionami. – Dziękuję za pomoc.
Pokręciła głową, uśmiechając się pod zadartym noskiem.
- Do usług, przyjacielu. Sama kilka razy się wpakowałam prosto w paszczę demona – przyznała. -  Jak cię wołają?
- Gniewko – wyciągnął rękę w jej stronę.
- Jestem Audrey.
- Chodząca We Śnie? – zdziwił się.
- Tak mnie teraz nazywacie? – zaśmiała się. – Na to wygląda, że ta. Powiedz mi lepiej, czy możesz wstać? Tak? No to chodźmy. Dziwnie się już na nas patrzą.
- Przecież uwolniliśmy ich od demona! – zaprotestował.
- Owszem. Ale raczej nam nie podziękują – wyciągnęła ku niemu rękę. Gniewko przez moment wahał się, bo duma nie pozwalała mu przyjąć pomocy. Nagły atak zawrotów głowy przekonał go, że jednak warto ująć delikatną dłoń. Audrey okazała się silniejsza niż spodziewałby się po niewieście, zwłaszcza takiej, która – jeśli wierzyć krążącym wśród bardów plotkom - większość czasu spędza w astralu.
- Czemu niby mają nie okazać wdzięczności? – zapytał, starając się ignorować ból w skroniach.
- Bo widzisz: jak demon jest, to jakoś wszyscy potrafią udawać, że go nie ma. Ale jak ktoś się go pozbędzie, to już trzeba przyznać, że demon jednak był. A demony nie biorą się znikąd, tylko wyłażą z ludzi. I właśnie dlatego łatwiej jest je ignorować, niż stawić im czoła – wyjaśniła Audrey, wspinając się na siodło. Spojrzała tylko przez ramię, czy Gniewko poszedł w jej ślady. Chwilę później galopowali traktem, nieżegnani przez nikogo, ścigając wydłużające się cienie, w których jeszcze nie zdążył zagnieździć się nowy demon.

czwartek, 17 maja 2018

Drapieżnik


              Mówiono, że bezksiężycowe noce przynoszą pecha. Podczas nowiu na świat miały wyłazić – ku utrapieniu ludzi -  demony. Unikano wówczas podróży i zatrzasnąwszy okiennice, szeptano modlitwy do bogów, by ci nie wysyłali swych sług na ziemię. No chyba że na podwórko sąsiada.
              Badylara zupełnie tego nie rozumiała. Ona w ciemnościach czuła się jak ryba w wodzie. Czuła, że żyje. W nocy wszystkie koty były wszak czarne, a koty miały to do siebie, że zasady ich nie obowiązywały. Zwłaszcza podczas łowów.
Wyostrzony słuch rysował przed nią drogę dużo dokładniej niż omylne oczy. Wystarczająco, by mogła powodować koniem. Biesowi nocna podróż również nie przeszkadzała. Przywykł już do dziwactw swojej właścicielki. Dlatego też człapał noga za nogą po trakcie między Zamościem a Lublinem. Znał tę drogę doskonale. Wiedział, że jedynym zagrożeniem były tu co większe kamienie. Tę część traktu nawet załatano. Znaczy panowie ziemscy dalej kłócili się z wojewodą, kto powinien się zająć problemem dziur na drodze, a przez ten czas okoliczni chłopi do spółki z kupcami, którzy najczęściej jeździli traktem, zasypali dziury czym się dało. I, jak to zwykle bywało, naprawa, która miała wytrzymać tylko kilka tygodni - do rozstrzygnięcia sporu - trzymała się całkiem nieźle od miesięcy. Może dlatego, że główni zainteresowani nadal nie spostrzegli tego szczegółu i kłócili się w najlepsze.
              Badylarę korciło, żeby wyciągnąć flet i podziękować Minstrelowi za chwilę spokoju. No i rzecz jasna za tę burdę w karczmie, która wybuchła wczoraj w Zamościu – dawno tak dobrze się nie bawiła! Nie chciała jednak zakłócać spokoju Chorsowi, panu nocy i księżyca. Jeszcze nie. Czekała, aż pojawi się choćby lekki wietrzyk. Znak, że Minstrel zadął w swoją fletnię. 
              Zamiast tego jej uwagę przykuł jakiś szelest w oddali. Wyostrzyła słuch do granic możliwości. Poirytowana stuknęła Biesa w szyję, gdy ten – czy to wyczuwając bardowską magię, czy też zaniepokojony odległymi hałasami – począł prychać i sapać jak stary, spasiony Sarmata zmuszony do przejścia piechotą przez miasto.
Szósty zmysł jej nie mylił. Ktoś skradał się wzdłuż traktu. Ani chybi jakieś psie syny postanowiły zaczaić się na podróżnych! Nareszcie!
Przeciętą blizną twarz Badylary wykrzywił złośliwy uśmiech. Płynnie zsunęła się z końskiego grzbietu. Ledwie jej wysokie, podkute metalem buty dotknęły połatanego piaskiem traktu, poklepała Biesa po zadzie. Łypnął na nią z oburzeniem, jak gdyby zastanawiając się, czy powinien odpłacić się kopniakiem. Pogroziła bydlakowi pięścią i znaczącym gestem dotknęła wetkniętej za pasek zajezdniczej nahajki. Koń parsknął gniewnie, ale po chwili namysłu poczłapał przed siebie. Awanturnica tylko na to czekała. Rozpięła srebrną broszę i przerzuciła wełniany płaszcz przez lewe ramię. Prawą dłonią wykonała drobny okrężny gest. Kopyta Biesa załomotały na piachu z taką siłą, jakby traktem nadciągał oddział słynnej słowiańskiej husarii. Dobyła rapiera i poczęła skradać się w ślad za wierzchowcem.
              Nie musiała długo czekać na efekty swojej sztuczki. Dwóch obdartych chamów wypadło z zarośli, wrzeszcząc, jak gdyby ich wszy w dupska gryzły. Zatrzymali się na moment, widząc, że w siodle nie ma jeźdźca. W pustych łbach natychmiast zaświtało, że wierzchowiec jest wcale zadbany i na targu można dostać za niego ładną sumkę. Poczęli się więc przymilać i przymierzać do chwycenia uzdy potencjalnego łupu. Biesowi to się nie spodobało. Rozległ się wrzask i jeden z rabusiów zatoczył w powietrzu malowniczy łuk, po czym łupnął o ziemię.
              Badylara tylko na to czekała. Zanim drugi plugawiec zdążył się zorientować, co się dzieje, wypadła na niego nie czyniąc hałasu. Wykonała głęboki wypad, jednocześnie zarzucając mu płaszcz na głowę i wykonując sztych rapierem. Stal wgryzła się w cuchnący żywot przy akompaniamencie śmiertelnego wrzasku. Rozbójnik zachwiał się na mięknących kolanach, oburącz chwycił za wystające z ciała ostrze. Awanturnica poprawiła uchwyt na rękojeści i wyszarpnęła broń, pomagając sobie kopniakiem. Zostawiła skamlącego psa na trakcie, salutując rapierem do Chorsa, niech już ma tę swoją ofiarę. Drugi rabuś tymczasem zbierał się z ziemi, po kopniaku, jaki sprezentował mu Bies. Pozwoliła mu wstać tylko na tyle, by nie walczyć z leżącym.
- Litości! – zaskowyczał. – Pomiłuj…
- Tak? – syknęła. – A jaką wy mieliście litość? Gadaj lepiej, gdzie reszta bandy!
- Błagam! – zatoczył się i upadł na kolana.
- Gdzie. Reszta. Bandy. – wycedziła przez zęby, nachylając się nad nim.
- Powiem, powiem! Wszystko powiem!
- To gadaj! – wymierzyła mu kopniaka podkutą podeszwą. Zbój zawył. – A spróbuj skłamać, to duszę z ciała wyrwę i rzucę nocnicom na pożarcie!
- Za…Zawieprzycami…Dwa łany…od traktu…w lesie… - wycharczał.
- Na pewno? – nachyliła się nad ofiarą, mimowolnie krzywiąc, gdy doleciał ją smród niemytego ciała.
- Przysięgam! Na wszystkich bogów się klnę!
- Kryjówka zbójów jest w lesie pod Zawieprzycami, dwa łany od traktu – powtórzyła Badylara, obracając w palcach srebrną broszę w kształcie triskelionu. Metal pozostał chłodny. Ścierwo mówiło prawdę. Odeszła parę kroków. Zbój, na przemian wyjąc i charcząc z bólu, zdołał wspiąć się na kolana.
              Czarny płaszcz zafurkotał, gdy płynnie obróciła się na pięcie i wybiwszy się z zakrocznej nogi, wraziła stal w serce bydlaka.
- Przyjmij, panie Chorsie, te dwie bryły łajna, jako nawóz dla twych niebiańskich kwiatów – powiedziała, wyrywając broń. Na wszelki wypadek sięgnęła do wiszącego u pasa woreczka z solą i posypała nią trupy wraz ze śladami krwi. Otarła rapier o wyschniętą na wiór trawę i gwizdnięciem przywołała Biesa. Bydlak ociągał się, ale przylazł.
Wspięła się na jego grzbiet ciągle jeszcze odurzona emocjami walki. Umościła się wygodnie w siodle. Czułym, pełnym czci gestem wyciągnęła flet i przytknęła go do ust. Pora zagrać dzieciom kołysankę.

wtorek, 17 kwietnia 2018

Fantazmaty

Dzisiaj nie będzie nowego opowiadania, a krótka notka o pewnym fantastycznym (dosłownie i w przenośni) projekcie. "Fantazmaty" to inicjatywa, mająca na celu szerzenie i popularyzowanie polskiej fantastyki, w którą włączyło się wiele działających na tym polu osób. Efektem ich działań jest darmowy ebook z opowiadaniami zarówno znanych i lubianych autorów, jak i tych, którzy dopiero zaczynają swoją literacką przygodę.
Można go pobrać pod tym adresem: http://fantazmaty.pl/2018/04/16/fantazmaty-tom-i-juz-dostepne/
W "Fantazmatach" mam swój skromny udział - w antologii zostało opublikowane moje opowiadanie "Na podobieństwo", w którym bardowie znowu wyruszają na trakt. Życzę przyjemnej lektury!

niedziela, 11 lutego 2018

Kości zostały rzucone

            Agata stuknęła paznokciem w kielich, z niezadowoleniem stwierdzając, że sok z jagód nadal nie dał się zmyć. Palce wyglądały prawie jak u gnijącego trupa. Cattleya przyglądała się temu z pobłażliwym uśmiechem, powoli sącząc wino i jakby od niechcenia drapiąc za uchem olbrzymiego szarego wilka. Chowaniec Agaty, przypominający krzyżówkę celtyckiego bojowego psa ze szpicem, zwinął się w kłębek u jej stóp. Wiedźma uśmiechnęła się z czułością. Był idealny. O aksamitnej sierści, jak dworskie kanapowce, przy tym masywny i zdolny bez wysiłku skruszyć zębiskami ludzkie kości. Takiego psa potrzebowała. I takiego go stworzyła.
- To jak ci się tu wiedzie? – zapytała w końcu starsza czarownica, rozglądając się po chatce. Zatrzymała spojrzenie na półce ze słoikami, opisanymi zrozumiałymi tylko dla wtajemniczonych znakami. Trupia główka na każdym z nich jednak skutecznie zniechęcała do badania zawartości.
- Ano nie najgorzej – wzruszyła ramionami Agata, odgarniając jasny kosmyk za ucho. – Po ostatniej epidemii jaśniepan zaczął płacić nawet za leczenie chłopów.
Cattleya pokiwała głową z podziwem.
- Ah-so, nie myśl, że z dobroci serca – dodała szybko wiedźma. – Nie uśmiecha mu się ściągać nowych robotników, jak mu chłopi wyzdychają, a i sam robi w hajdawery ze strachu przed zarazą. Poza tym płaci grosze, dosłownie.
- I tak nieźle. A wie o twojej…hm…działalności?
Agata zagryzła wargi. Działalność nie była może nielegalna, a w każdym razie nikt ze śmiertelnych nie miał odwagi tego stwierdzić, a z bogami szło się jakoś dogadać. Co nie zmieniało faktu, że dla niektórych mogła być ona nieco…odrażająca. Do tego stopnia, że dawno temu Cattleya, mentorka i przyjaciółka Agaty, wyrzekła się prawa do tej mocy, przekazując jej tajniki swojej podopiecznej. Od tego czasu młodsza wiedźma regularnie zbierała kości. Najczęściej te ze zwierząt ofiarnych, przywleczonych przez pobożnych chłopów lub, co rzadsze, resztki z obrzędów żerców. Zdarzało jej się również kupować curiosa od handlarzy. Najcenniejsze były jednak elementy ludzkiego szkieletu. Nieczęsto dostawała je w swoje ręce, jako że religia nakazywała palić ciała. Byli jednak tacy, którzy nie zasługiwali na godny pochówek. Zbrodniarze, mordercy, gwałciciele i grabieżcy najpodlejszego sortu. Ich kości dostarczano jej ukradkiem, spluwając przez lewe ramię. A ona dawała tym zbłąkanym duszom możliwość odkupienia. Póki co bogowie to tolerowali, a Agata miała nadzieję, że potrwa to jak najdłużej.
- Powiedzmy, że nie wnika – odparła wymijająco.
Starsza czarownica wzruszyła ramionami. W końcu nie takie rzeczy już widziała.
            Nagle z gardeł chowańców wydobył się zgodny niski pomruk. Obie odwróciły się w stronę drzwi. Chwilę później ktoś załomotał kołatką.

*

            Rządca Alojz zdjął spracowaną dłoń z kołatki z takim przestrachem, jak gdyby wyrzeźbiony na niej żbik miał zacisnąć żelazne zębiska na jego palcach. Nie podobało mu się to miejsce. Chatkę czarownicy wybudowano nieopodal zamku w Świnach, gdyż rodzina jaśniepaństwa pałała niezwykłym szacunkiem do ludzi mocy. O ile bardów, spraszanych na liczne uczty, Alojz mógłby jeszcze przełknąć, tak wiedźmy i wołchwowie budzili w nim lęk. No właśnie, uczty! Że też Jan Świnka musiał wyprawiać je tak często! Stary sługa wiedział, że kiedyś dojdzie przez to do katastrofy! I nie chodziło mu bynajmniej o wypływające z rodowej kiesy złoto, które miast iść na pokrycie długów za usługi spraszanych ciągle mistrzów sztuk magicznych, służyło finansowaniu kolejnych libacji!
Zedlitzowie wytoczyli panu Świńce proces. No żeby jeszcze poszli z tym do sądu, to jakoś by cała sprawa rozeszła się po kościach. Ale oni od razu pognali do żerców! I teraz pana Jana czekała rozprawa w Świętym Gaju. Świnka najpierw wpadł w okrutną wściekłość i gotów był sąsiada zbrojnie najechać, co by swoje racje szablą udowodnić. Potem jednak, kiedy już przebywający na zamku bard Horacy wyjaśnił mu, że to mogłoby jeszcze zakończyć się klątwą ze strony duchowieństwa, jaśniepan postanowił ukoić smutki najlepiej, jak potrafił - kazał nieprzerwanie napełniać swój słynny, odziedziczony po ojcu dziesięciolitrowy puchar. Na skutek długo nie trzeba było czekać. Po prawie tygodniowej libacji pan na zamku w Świnach zaległ w stanie, w jakim zdecydowanie nie godzi się stawać przed kapłanem, zwłaszcza na własnym procesie. Nie pomogły żadne znane Alojzowi sposoby, by docucić pana Jana. Szlachcic co najwyżej bełkotał coś niezrozumiale i przewracał się na drugi bok, a w chwilach względnego powrotu świadomości domagał się tylko wina.
            Rad nie rad musiał sługa wyjawić w końcu niczego nieświadomej pani Barbarze, gdzie i w jakim stanie przebywa jej małżonek. Jaśniepani, rzecz jasna, dostała najpierw histerii, a potem ataku złości. Wiadomo wszak, że gorliwszej służki bogów w okolicy nie było, więc obrazy żercy by nie zniosła. Zamiast jednak modlić się o natychmiastowy powrót do trzeźwości dla małżonka, co chyba przekraczało możliwości całego panteonu słowiańskich bogów, pani Barbara kazała posłać po finansowaną przez ród wiedźmę.
Alojz bał się tej strasznej baby. Oczy miało toto czarne jak dwie studnie, szeptało w jakichś piekielnych językach, a ludzie gadali, że i zamawiała trupy. Odrażające! Jeszcze bardziej obawiał się jednak żony swojego pracodawcy.
            Dobijał się więc do domu czarownicy. W końcu drzwi uchyliły się nieco, wypuszczając na zewnątrz smużkę rudego światła. Alojz odskoczył, gdy na zewnątrz wypadł pies. Masywna bestia o płowym, długim futrze i spłaszczonym, podpalanym pysku bynajmniej nie machała zakręconym jak u świni, przypominającym szczotkę ogonem. Szczerzyła kły i już-już miała rzucić się mężczyźnie do gardła, gdy nagle zastrzygła uszami i odwróciła się w stronę chatki. W progu stała Agata. Skrzywił się mimowolnie. Cóż za przerażająca kobieta! Chociaż noc była zimna, miała na sobie jedynie lnianą sukienkę przewiązaną krajką. Na ramiona co prawda narzuciła chustę, ale i tak odnosił wrażenie, że wiedźma egzystuje w jakimś zupełnie innym wymiarze. Słomiane włosy, jakże nieprzyzwoicie pozbawione osłony czepca bądź kapelusza, związała byle jak rzemieniem. Alojz był pewien, że w jasnej czuprynie kryją się supełki zawiązanego szczęścia i zwiastujące chorobę kołtuny.
            Agata wbiła w niego wzrok czarnych jak smoła oczu.
- Czego? – warknęła.
Rządca zmieszał się. Nie spodziewał się aż tak opryskliwego powitania ze strony wiedźmy, bądź co bądź znajdującej się na zamkowym garnuszku.
- Jaśniepaństwo o pomoc proszą.
- Rano niech przyjdą! I niech przyniosą pieniądze za ostatnią usługę, miesiąc się już nie mogę doczekać! – odparła czarownica, szykując się do zatrzaśnięcia mu drzwi przed nosem.
- Rano będzie za późno! – krzyknął.
Agata zatrzymała się w pół kroku i obrzuciła go lodowatym spojrzeniem. Uznawszy to za przyzwolenie, kontynuował.
- Pan Świnka ma jutro proces w Świętym Gaju! Problem w tym, że nie da rady pójść…
- Chory?
- Można tak powiedzieć. W każdym razie niewyjściowy.
- Aha, zachlał, a pani małżonka mu jeszcze gębę obiła? – zgadła czarownica.
- Nooo… - zająknął się Alojz.
- Wiedziałam. Na nietrzeźwość wody z solą zadać, jak żołądek alkohol wyrzuci, to szybciej przejdzie. Jak ma się trzymać na nogach, to skutki przepicia leczyć kwasem z ogórków. Na obitą gębę pijawki mogę przystawić i iluzję nałożyć, co by prezencję miał odpowiednią – wzruszyła ramionami Agata.
- Obawiam się, że nawet jak się kiszki oczyści, to z głowy mu wino przez tydzień nie wywietrzeje – westchnął sługa.
- To co, mam mu dziurkę w czerepie wywiercić? Czekaj no, bratku, miałam gdzieś takie dłutko!
- No coś ty, acanka, oszalała! – obruszył się Alojz. – Jaką dziurkę!
- Dobra, wchodź bratku, zaraz coś uradzimy! – westchnęła ciężko. 

*

            Agata ściskała w dłoniach wypchane zawiniątko. Sługa dostarczył wszystko to, czego potrzebowała. Westchnęła ciężko. To będzie długa noc.
Cattleya patrzyła na dawną uczennicę z wyrzutem.
- Nie wierzę, że to zrobisz. Mówiłaś jeszcze, że zalegają ci z zapłatą! Dziecko, wiedźma musi mieć swój honor!
- Widzisz pani, jest jeden problem. Ród Świnków, poza hulaszczym trybem życia, nie jest taki zły. O chłopów dbają, nawet jeśli we własnym interesie. Ludziom mocy i uczonym z opóźnieniem, ale płacą. Poza tym pan Świnka trzyma w szachu raubritterów.
Cattleya niechętnie pokiwała głową. Rycerze-rabusie istotnie stali się plagą Starego Kontynentu. Sama słyszała historie o tym, że napadali już nawet na ludzi mocy, lekceważąc groźbę klątw i uroków. Co znaczyło, że byli już naprawdę zdesperowani i przed zbrojnym najazdem na pozbawiony ochrony zamek nie powstrzymałoby ich nic. Chociaż tajemnicą dla niej pozostawało, jak ten stary pijak zdołał zasiać strach wśród upadłego rycerstwa. Przynajmniej dopóki uczennica nie wyjaśniła jej, że jakiś czas temu raubritterzy postanowili okraść kupców, wiozących panu Śwince beczki z przednim winem. Nienawykłego do trzeźwości jaśniepana tak rozjuszył fakt, że jego legendarny puchar ukazuje dno, że wyjątkowo zawziął się na ludzi występku.
- Jeśli go żercy w wieży za zniewagę zamkną, to niech nas bogowie mają w opiece – dodała Agata.
- A nie uważasz, że wysłanie im na rozprawę sobowtóra też poczytają za zniewagę?
- Naprawdę sądzisz, że się poznają? Może i są nieprzekupni i sprawiedliwi, ale to tylko prowincjonalni żercy. Nie opanowali magii na wyższym poziomie niż polityczna klątwa.
Cattleya pokiwała głową ze zrozumieniem. Znała kapłanów jak zły szeląg. Większość z nich uznawała, że skoro mediowali między ludem a bogami, to więcej im do szczęścia nie potrzeba. Zwłaszcza, jeśli lud odpowiednio troszczył się o dobrobyt boskich pośredników. Dochodziło więc już nawet do tego, że jeśli gdzieś pojawiała się siła nieczysta, żerca zamykał się w chramie i liczył, że wierni sami się z nią rozprawią. Zazwyczaj spadało to na barki wiedźm, szeptuch albo bardów, którzy powinni się cieszyć, że przynajmniej mają okazję do zarobku. Znajomy Cattleyi zaczął już nawet nazywać zapłaty za egzorcyzmy „funduszem dożywiania ludzi mocy”.
            Agata przy ciekawskiej asyście psa nachyliła się nad okutą żelazem skrzynią. Chatę napełnił nieprzyjemny chrobot, gdy przerzucała ukryte tam curiosa.
- Ah–so, wiedziałam, że gdzieś tu jest! – zawołała wreszcie, wyjmując zeń szkatułkę.
Cattleya ze świstem wypuściła powietrze.
- Spodziewałaś się, mistrzyni, trupa? – zakpiła czarownica, drapiąc chowańca za uchem.
- Biorąc pod uwagę twoją profesję: tak!
- Trupy trzymam w skrzyni, na której właśnie siedzisz – wzruszyła ramionami dziewczyna. Wiedźma zerwała się, mamrocząc przekleństwo, i na wszelki wypadek przysunęła sobie pniaczek, uprzednio zdjąwszy z niego koszyk ziół i upewniwszy się, że nowe siedzisko nie skrywa w sobie nic martwego, nie licząc korników. Agata tymczasem rozłożyła na podłodze zwierzęce skóry, nakryła je lnianą chustą i gwizdnęła na chowańca.
- Tojad, pilnuj chaty, co by mi znowu nocnic przy czarach do środka nie nalazło!
- Wpuściłaś nocnice do domu?! A co z ochronnym kręgiem z soli i żelaza? - Cattleya spojrzała na nią szerokimi ze zdumienia oczyma. Nocnice raczej do przyjaznych stworzeń nie należały. Zastanawiało ją, jakim cudem podopieczna przeżyła spotkanie z większą ich ilością. Jedynym logicznym wytłumaczeniem wydawało jej się przysługujące wariatom szczęście i sympatia bogów.
- Zatrzymałby i inne duchy, które mi służą. A nocnice nie są takie złe, ot dawne baby z rodu Świnków. Ale ostatnio taką libację mi urządziły, że wszystkie zdrowotne nalewki poszły. Jeszcze nowych nie uwarzyłam, to pewnie tym razem nie przyjdą – wzruszyła ramionami Agata, sięgając do większej skrzyni. Delikatnie ujęła płócienny worek i niemalże z czcią poczęła rozwiązywać podwójny supeł. Wilk warknął, gdy pomieszczenie napełnił grzechot, niedający pomylić się z niczym innym. Taki dźwięk wydawały ścierające się ze sobą kości. Cattleya pogładziła swojego chowańca po głowie, chociaż sama zaczynała odczuwać niepokój. Na gest Agaty ogień w kominku przygasł. Jego blask zastąpiło trupie światło krążącego pod dachem eterycznego ognika. W półmroku młodsza wiedźma rozkładała na chuście kości. Dokładnie wiązała ze sobą rzemieniami najmniejsze nawet elementy upiornej układanki. Nie minęło wiele czasu, jak na podłodze spoczywał kompletny ludzki szkielet. Każdą kostkę zdobiły ledwie widoczne runy i magiczne znaki. Cattleya rozpoznawała część z nich. Runę Mannaz, oznaczająca człowieka. Teiwaz, symbol intrygi. Odwróconą Inguz, mającą pozbawić twór własnej woli i podporządkować go czarownicy. Agata zanurzyła maleńki pędzelek w jednej z fiolek i dorysowała na czaszce jeszcze runę Isa, znak spokoju i opanowania.
- Żeby się Zedlitzowi do gardła nie rzucił – wyjaśniła. – Myślisz, że powinnam dodać jeszcze Thurisatz dla ochrony, czy to by było zginanie karku przed panem Świnką?
Cattleya pokręciła głową, starając się opanować mdłości. Wzbierająca w pomieszczeniu magia dusiła ją swoją gorzką aurą, tak różną od jasnej mocy księżyca, którą sama się zajmowała. U jej stóp wilk skamlał ze zgrozy.
- No to nie – powiedziała spokojnie Agata, sięgając do przyniesionego przez sługę zawiniątka. Wyciągnęła zeń pukiel ciemnych włosów, który woskiem zespoliła z czaszką. Następnie wetknęła między żebra legendarny, olbrzymi puchar, by zapewnić połączenie między tworem a panem Świnką. Znowu ujęła w palce pędzelek i nakreśliła na mostku szkieletu runę Algiz, oznaczającą duszę. Wstała i spojrzała krytycznie na szkielet, wokół którego wzbierała magia. Pstryknęła palcami. W pomieszczeniu rozległ się syk i powoli ogniem zajął się knot stojącej na stole świecy. Chatkę napełnił smród przemieszanego z ziołami łoju. Agata zaczęła nucić pod nosem, znowu nachylając się nad szkieletem. Ostrożnie postawiła trzy kropeczki, znak iluzji, na czole nieboszczyka. Dym zaczął opływać kości, zbierając się między nimi jak gdyby trzymany tam niewidzialną ręką.
            Wilk warknął, strzygąc uszami. Magia wezbrana w otoczeniu zaczynała już działać na zmysły. Zdawało się, że po chatce szaleją utkane z mroku i dymu sylwetki, cienie upadłych dusz i demonów, gotowe w każdej chwili rzucić się na żywych, by choć na chwilę odzyskać świadomość. Cattleya zacisnęła palce na srebrnym talizmanie i zaczęła po cichu szeptać modlitwę do Pani Ataeginy, bogini księżyca.
            W chatce znikąd zerwał się wiatr, wyjąc potępieńczo. Zgasła świeca i zamigotał błękitny eteryczny ognik. Okiennice załomotały, a drzwi otwarły się z hukiem. Leżący na progu Tojad beznamiętnie obrócił głowę, spojrzał na swoją panią i od niechcenia zamerdał zakręconym ogonem. Całość trwała tylko chwilę. Kilka oddechów później było już po wszystkim.
Kominek trzaskał wesoło, oświetlając leżącego na ziemi pana Jana Świnkę. Wąsaty, zwalisty szlachcic usiadł z jękiem i złapał się za skronie.
- No, panie Świnka, odziej się pan! – Agata rzuciła mu przyszykowany przez sługę żupan.
- Baśka mnie zabije – wysapał szlachcic, trąc oczy. – Wina, dobra kobieto!
- Baśka sama cię, acan, do mnie na terapię przysłała. Wina nie będzie, bo jutro masz, acan, proces w Świętym Gaju. Trzeba Zedlitzom nosa utrzeć!
- Ano racja racja! – przypomniał sobie Świnka, wciągając hajdawery.
- Tojad, do zamku, jako żywo! Po sługę ślij, pana trzeba po leczeniu odebrać! – rozkazała Agata. Pies zerwał się i bezszelestnie zniknął w mroku.
- Dziecko, przerażasz mnie – wyszeptała Cattleya.
- Ah–so. Tatko zawsze kazał ludziom pomagać, to i pomagam! – wzruszyła ramionami wiedźma, zakręcając słoiczki.
 - Wiesz, ale on chyba miał na myśli trochę co innego…

*

            Agata ostrożnie zawiązywała worek z kośćmi. Wszystkie inne artefakty już dawno spoczywały pieczołowicie złożone w szkatułkach.
- I widzisz, jaka to pańska wdzięczność, moje dziecko? – pouczała ją Cattleya. – Pan Świnka proces wygrał, ten cały Zedlitz mu się długo za szkody nie wypłaci, a ty co dostałaś? A nic!
- Jeszcze – odparła młodsza wiedźma, grzebiąc w skrzyni.
- Wierzysz w te jego obietnice, że kiedyś ci zapłaci? Żebyś nie wiem jak bardzo się o ród Świnków troszczyła, jak świat światem wiedźmom i szeptuchom płaci się dobrym słowem i oczekuje, że włożą je do garnka i cudowną mocą zamienią w jadło!
- Cierpliwości, pani Cattleyo. Co ja, nie pamiętam, czegoś mnie uczyła? – Agata wyciągnęła kilka mniejszych woreczków.
- A co ty, dziecko, zrobisz! Bunt wzniecisz? Albo cię zignorują, albo znowu omamią obietnicami – westchnęła ciężko jej mentorka.
- Zaufaj mi, mistrzyni, jeszcze znowu do mnie przyjdą! – czarownica rozłożyła na lnianej chustce szkielet kota. Zamiast przednich łapek przyprawiła mu rączki małpy, kupione kiedyś od wędrownego handlarza. Do każdej z nich przytwierdziła kamień. Tym razem kości, miast rzemieniem, związała sznurem plecionym z pewnej odmiany lnu, która powodowała wyjątkowo paskudny rozstrój kiszek. Pomazała kosteczki krwią ropuchy i wetknęła weń kilka wilczych jagód. Po czym z paskudnym uśmiechem odpaliła magiczną świecę.

*

- Pani Agato, pani Agato! – rządca Alojz mało co nie pogubił nóg, pędząc w stronę przycupniętej za zamkowymi murami chatki.
Wiedźma podniosła wzrok znad pielonej grządki.
- No co tam znowu? – zapytała, otrzepując dłonie z ziemi.
- Pan Świnka zachorzał strasznie! Na globusa i bóle mięśni strasznie się skarży!
- Ah-so, znaczy się ma kaca – wzruszyła ramionami Agata.
- No nie! Pan Horacy mówi, że go magiczny medalik w szyję grzeje jak od siły nieczystej! Już kilka godzin wypędzić próbuje i nic! Nie zajrzałaby pani?
- Nie – odparła stanowczo, wchodząc do chatki. – Mój czas jest droższy niż kilka gładkich słówek, bratku. Powiedz to jaśniepaństwu.
- No aleee…
- No ale znikaj, bo psem poszczuję!
- A jakbym tak od pani jakiś kordiał kupił? Co by się panu Śwince polepszyło? A jak wydobrzeje nieco, to on zapłaci…
- Nie mam.
- Ale jak to?! – przeraził się Alojz. – Tak całkiem nic?
- Całkiem nic. Dwie niedziele temu mi się wszystek zdrowotne nalewki skończyły, nie mam za co specjałów na następne kupić, bo mi za chłopa grosz płacicie, a za szlachcica pięć! To mi powiedz, mości panie Alojz, za co ja mam was leczyć!  
- A tam jakaś butelczyna stoi! – rządca bezczelnie wlazł za Agatą do chatki.
- Aaa, to. Specjał taki, można powiedzieć, na wszystko.
- To pani miłościwa poda! I powie, jak to działa.
- Pije się. Ile jaśnie pan zechce. Ale to pięć złotych dukatów kosztuje!
            Alojz z ciężkim sercem wysupłał z sakiewki odliczoną kwotę, chwycił butelkę i natychmiast pognał w stronę zamku, odprowadzany poszczekiwaniem Tojada.
Cattleya zdjęła czar niewidzialności, kręcąc głową.
- Za dobra jesteś, dziecinko, za dobra. Życie cię jeszcze doświadczy. Ostatnią nalewkę mu oddałaś!
- A, nawet nocnice jej nie chciały. To wywar na trucizny, lepszy od bezoaru i zębów żmii. Już na sam zapach torsje ciałem wstrząsają. Jak wypić, to taki daje efekt, że wszystkie inne dolegliwości przechodzą.
- No no, a jednak potrafisz być harda, dziecinko! – pokiwała głową. – A coś ty właściwie tam wczoraj złożyła?
- A takiego małego gnieciucha. Co by jaśniepan mniej pił, bo mu na zdrowie szkodzi. A przecież wszystko dla zdrowia jaśniepaństwa!


Wołchw – Słowiański kapłan, pełniący funkcję podobną do szamana.
Żerca – słowiański kapłan, zajmujący się składaniem ofiar, wróżbami oraz rozsądzaniem procesów wiernych.
Globus – dawne określenie migreny.

Gnieciuch - słowiański demon kaca. 

środa, 17 stycznia 2018

Szepty w lesie

Ciemność rozpraszał tylko rudy blask ogniska. Nie istniało inne źródło światła. Nie było gwiazd ni księżyca. Świat tonął w mroku. W oddali cicho szemrała rzeka.  Rove nie słyszał jednak szumu wody. Zagłuszały go szepty. Kłamliwe głosy. Wyrzucały mu zepsucie. Morderstwa. Grabieże. Łgały! Łgały jak ci, do których niegdyś należały. Jak bardowie. Przekleństwo tych ziem, słudzy fałszywych bożków i demonów. Mamili ludzi, kradli dusze... Przez całe swoje życie nie widział gorszego plugastwa.  Opętani przez swojego mrocznego władcę zatracali człowieczeństwo w zamian za moc rzucania uroków. Sam najlepiej się o tym przekonał.
Wszędzie słyszał ich szepty. Każdy odgłos niósł ze sobą dźwięki ich instrumentów, muzykę rodem z piekielnych otchłani. Towarzyszyły Rovemu zawsze. Wyszydzały niepowodzenia, kpiły z sukcesów. Zsyłały obrazy wypaczonych wspomnień: płaczących ludzi, płonące sioła, zakrwawione miecze. A przecież on nigdy nie tknął niewinnego! Nigdy! Owszem, zabijał. Ale zabijał grzesznych. Głosy śmiały się z tego. Szydziły. Oskarżały. Nie nazywały go rycerzem, jak przystało, a mordercą. Nie potrafił się od nich opędzić. Mógł tylko z godnością znosić ich kpiny i dalej polować na tych, którzy szeptali. Uwalniał ich dusze. Zaklęty w nich mrok, dar Minstrela, jak go nazywali, zostawał z nim. Oni zaś byli wolni. Starał się zdjąć okowy tego demona z jak największej liczby bardów, zanim oni go zniszczą tak, jak zabili jego towarzyszy. Musiał jednak najpierw dopaść Starca. Starzec był wszystkiemu winien. Dał lutnię jego przyjaciółce, by za jej pomocą wezwała wiedźmę. A ona zabiła wszystkich braci Rovego. Nie miał niewieście tego za złe, w końcu została opętana, jak wielu innych. Chciał ją uwolnić. Ją i tego przeklętego Starca. Chociaż głosy szeptały mu, że on jest nieśmiertelny. Zignorował je. Jak zawsze.
              Wiatr szarpnął gałęziami drzew, dla Rovego przybierając odgłos piszczałki. To był znak. Znak, że wszystko się zaczyna. Jak co nocy. Zaraz do fletu dołączyły kolejne instrumenty. Fidele, mandory, kornamuzy. A nade wszystko lutnia, której dźwięk potrafił odebrać zmysły. Rove zagryzł zęby i odszedł parę kroków od ogniska. Wygiął plecy w łuk i począł strząsać z siebie kolczugę. Szło ciężko, ale pachoła nie miał. Dwa dni wcześniej rozszczepił mu łeb czekanem. Opętany chłopak, musiał go uwolnić. Myśląc o tym, nie czuł żalu, a dumę. Wypełniał swoje rycerskie powołanie.
              Wreszcie udało mu się zdjąć wszystkie elementy pancerza. Cisnął je niedbale obok skleconego naprędce posłania. Niedługo nie będą mu już potrzebne. Niedługo zabije Starca i wszystko się skończy. Odpowiedział mu szyderczy śmiech głosów.
- Tak bardzo pragniesz końca, chłopcze? – z chóru wybił się dźwięczny szept kobiety.
Rozpoznał go. To była ona! Wiedźma! Zareagował błyskawicznie. Chwycił za miecz i pewniej stanął na nogach.
- Gdzie jesteś, przeklęta? – warknął. – Pokaż się!
Odpowiedział mu śmiech.
- Miej odwagę! Boisz się spotkania ze mną?!
Przez moment zapadła cisza. Zadrżał. Nie słyszał jej od lat. Głosy towarzyszyły mu zawsze. Nagle jednak, ledwie słyszalna, znowu odezwała się lutnia. Cichutki pomruk strun, jak kołysanka, śpiewana najdroższemu dziecku. Po chwili dołączył do niego delikatny głos:
- Tak zimno jest i ciemno już,
Samotnie w las wyjeżdża któż?
Rove ruszył w stronę, z której - jak mu się wydawało - dobiegał śpiew. Natychmiast otoczyła go ciemność i absolutna cisza, jak gdyby wszystko, co żyje, wstrzymało oddech w oczekiwaniu na pojedynek.
- Tak łatwo zgubić się wśród drzew,
Niech więc cię mój powiedzie śpiew
- odezwał się ponownie głos, tym razem z zupełnie innej strony.
Rove krzyknął z wściekłości, mocniej ściskając rękojeść miecza. Gałęzie czepiały się jego nogawic, co i rusz potykał się w ciemności.
- Przestań się ze mną bawić, wiedźmo! – krzyknął. – Stań do uczciwego pojedynku, o ile masz honor!
- Jak sobie życzysz – szept rozległ się tuż przy jego uchu. Ciął na oślep, ostrze napotkało jednak pustkę. Wiedźma zaśmiała się. Widział jej oczy, płonące jak żagwie. Jedyny blask w aksamitnym mroku. Panowała niczym niezmącona cisza. Nie słyszał nawet odgłosów własnych kroków. Co jakiś czas dobiegały go tylko kpiny głosów. Rzucał się wówczas w ich stronę, milkły jednak natychmiast, gdy tylko się zbliżał.
- Czemu mnie dręczysz, wiedźmo?! – krzyknął w rozpaczy.
- A ty? Czemu dręczysz nas? – szkarłatne rozbłyski zapłonęły nieco niżej, gdy przekrzywiła głowę.
- Poświęciłem życie, na walkę z ciemnością! A wy tak mi się odpłacacie!
- Istotnie, nieładnie z naszej strony – przytaknęła słodko. – Chodź więc do mnie. Nie będę już uciekać.
- Łżesz! Łżesz jak wy wszyscy! – odparł. – Nie masz honoru!
- Ależ spójrz, nigdzie się nie wybieram – szepnęła.
Postąpił krok do przodu. Istotnie, wiedźma nie uciekła.
- Zmęczyło mnie czekanie, zakończ to, przyjacielu – powiedziała łagodnie, nieomal z żalem.
Ruszył w jej stronę. Głosy milczały. Nie odzywała się nawet przeklęta lutnia, szumiąca mu w głowie od lat.
- Tak mi przykro, że muszę cię zabić – przyznał Rove. – Rozumiesz, to moje powołanie, walczyć ze złem.
- Mi również przykro, ale nawet nie wiesz, jak dobrze cię rozumiem – odparła wiedźma, schylając głowę. Chciał to zakończyć jednym szybkim ciosem. Wzniósł miecz ku górze, spiął się do skoku…
…i runął w dół skarpy. Wypuścił broń z ręki, na próżno szukając oparcia dla chwytających pustkę dłoni. Pod nim czekała już spieniona tafla wody, jak głodny potwór, zamykając lodowatą paszczę nad jego głową. Przez chwilę próbował walczyć, miotając się na wszystkie strony. Ciągnęła go jednak coraz silniej w dół, by wreszcie zatrzasnąć się z ponurym sykiem na wieki.
- Widzisz, przyjacielu, rozumiem doskonale –Lora Lei nachyliła się z czułością nad wodą. – Bo to i moje powołanie.
             

***

W opowiadaniu wykorzystano fragment utworu  „Waldgespräch” autorstwa Josepha von Eichendorff w opracowaniu autorki tekstu.