Mówiono,
że bezksiężycowe noce przynoszą pecha. Podczas nowiu na świat miały wyłazić –
ku utrapieniu ludzi - demony. Unikano
wówczas podróży i zatrzasnąwszy okiennice, szeptano modlitwy do bogów, by ci
nie wysyłali swych sług na ziemię. No chyba że na podwórko sąsiada.
Badylara
zupełnie tego nie rozumiała. Ona w ciemnościach czuła się jak ryba w wodzie.
Czuła, że żyje. W nocy wszystkie koty były wszak czarne, a koty miały to do
siebie, że zasady ich nie obowiązywały. Zwłaszcza podczas łowów.
Wyostrzony słuch rysował przed
nią drogę dużo dokładniej niż omylne oczy. Wystarczająco, by mogła powodować
koniem. Biesowi nocna podróż również nie przeszkadzała. Przywykł już do
dziwactw swojej właścicielki. Dlatego też człapał noga za nogą po trakcie
między Zamościem a Lublinem. Znał tę drogę doskonale. Wiedział, że jedynym
zagrożeniem były tu co większe kamienie. Tę część traktu nawet załatano. Znaczy
panowie ziemscy dalej kłócili się z wojewodą, kto powinien się zająć problemem
dziur na drodze, a przez ten czas okoliczni chłopi do spółki z kupcami, którzy
najczęściej jeździli traktem, zasypali dziury czym się dało. I, jak to zwykle
bywało, naprawa, która miała wytrzymać tylko kilka tygodni - do rozstrzygnięcia
sporu - trzymała się całkiem nieźle od miesięcy. Może dlatego, że główni
zainteresowani nadal nie spostrzegli tego szczegółu i kłócili się w najlepsze.
Badylarę
korciło, żeby wyciągnąć flet i podziękować Minstrelowi za chwilę spokoju. No i rzecz
jasna za tę burdę w karczmie, która wybuchła wczoraj w Zamościu – dawno tak
dobrze się nie bawiła! Nie chciała jednak zakłócać spokoju Chorsowi, panu nocy
i księżyca. Jeszcze nie. Czekała, aż pojawi się choćby lekki wietrzyk. Znak, że
Minstrel zadął w swoją fletnię.
Zamiast
tego jej uwagę przykuł jakiś szelest w oddali. Wyostrzyła słuch do granic
możliwości. Poirytowana stuknęła Biesa w szyję, gdy ten – czy to wyczuwając
bardowską magię, czy też zaniepokojony odległymi hałasami – począł prychać i
sapać jak stary, spasiony Sarmata zmuszony do przejścia piechotą przez miasto.
Szósty zmysł jej nie mylił. Ktoś skradał
się wzdłuż traktu. Ani chybi jakieś psie syny postanowiły zaczaić się na
podróżnych! Nareszcie!
Przeciętą blizną twarz Badylary wykrzywił złośliwy uśmiech.
Płynnie zsunęła się z końskiego grzbietu. Ledwie jej wysokie, podkute metalem
buty dotknęły połatanego piaskiem traktu, poklepała Biesa po zadzie. Łypnął na
nią z oburzeniem, jak gdyby zastanawiając się, czy powinien odpłacić się
kopniakiem. Pogroziła bydlakowi pięścią i znaczącym gestem dotknęła wetkniętej
za pasek zajezdniczej nahajki. Koń parsknął gniewnie, ale po chwili namysłu
poczłapał przed siebie. Awanturnica tylko na to czekała. Rozpięła srebrną
broszę i przerzuciła wełniany płaszcz przez lewe ramię. Prawą dłonią wykonała
drobny okrężny gest. Kopyta Biesa załomotały na piachu z taką siłą, jakby
traktem nadciągał oddział słynnej słowiańskiej husarii. Dobyła rapiera i
poczęła skradać się w ślad za wierzchowcem.
Nie
musiała długo czekać na efekty swojej sztuczki. Dwóch obdartych chamów wypadło
z zarośli, wrzeszcząc, jak gdyby ich wszy w dupska gryzły. Zatrzymali się na
moment, widząc, że w siodle nie ma jeźdźca. W pustych łbach natychmiast
zaświtało, że wierzchowiec jest wcale zadbany i na targu można dostać za niego
ładną sumkę. Poczęli się więc przymilać i przymierzać do chwycenia uzdy
potencjalnego łupu. Biesowi to się nie spodobało. Rozległ się wrzask i jeden z
rabusiów zatoczył w powietrzu malowniczy łuk, po czym łupnął o ziemię.
Badylara
tylko na to czekała. Zanim drugi plugawiec zdążył się zorientować, co się
dzieje, wypadła na niego nie czyniąc hałasu. Wykonała głęboki wypad,
jednocześnie zarzucając mu płaszcz na głowę i wykonując sztych rapierem. Stal
wgryzła się w cuchnący żywot przy akompaniamencie śmiertelnego wrzasku.
Rozbójnik zachwiał się na mięknących kolanach, oburącz chwycił za wystające z ciała
ostrze. Awanturnica poprawiła uchwyt na rękojeści i wyszarpnęła broń, pomagając
sobie kopniakiem. Zostawiła skamlącego psa na trakcie, salutując rapierem do Chorsa,
niech już ma tę swoją ofiarę. Drugi rabuś tymczasem zbierał się z ziemi, po
kopniaku, jaki sprezentował mu Bies. Pozwoliła mu wstać tylko na tyle, by nie
walczyć z leżącym.
- Litości! – zaskowyczał. – Pomiłuj…
- Tak? – syknęła. – A jaką wy mieliście litość? Gadaj
lepiej, gdzie reszta bandy!
- Błagam! – zatoczył się i upadł na kolana.
- Gdzie. Reszta. Bandy. – wycedziła przez zęby, nachylając
się nad nim.
- Powiem, powiem! Wszystko powiem!
- To gadaj! – wymierzyła mu kopniaka podkutą podeszwą. Zbój
zawył. – A spróbuj skłamać, to duszę z ciała wyrwę i rzucę nocnicom na
pożarcie!
- Za…Zawieprzycami…Dwa łany…od traktu…w lesie… - wycharczał.
- Na pewno? – nachyliła się nad ofiarą, mimowolnie krzywiąc,
gdy doleciał ją smród niemytego ciała.
- Przysięgam! Na wszystkich bogów się klnę!
- Kryjówka zbójów jest w lesie pod Zawieprzycami, dwa łany
od traktu – powtórzyła Badylara, obracając w palcach srebrną broszę w kształcie
triskelionu. Metal pozostał chłodny. Ścierwo mówiło prawdę. Odeszła parę kroków.
Zbój, na przemian wyjąc i charcząc z bólu, zdołał wspiąć się na kolana.
Czarny
płaszcz zafurkotał, gdy płynnie obróciła się na pięcie i wybiwszy się z
zakrocznej nogi, wraziła stal w serce bydlaka.
- Przyjmij, panie Chorsie, te dwie bryły łajna, jako nawóz
dla twych niebiańskich kwiatów – powiedziała, wyrywając broń. Na wszelki
wypadek sięgnęła do wiszącego u pasa woreczka z solą i posypała nią trupy wraz
ze śladami krwi. Otarła rapier o wyschniętą na wiór trawę i gwizdnięciem
przywołała Biesa. Bydlak ociągał się, ale przylazł.
Wspięła się na jego grzbiet ciągle jeszcze odurzona emocjami
walki. Umościła się wygodnie w siodle. Czułym, pełnym czci gestem wyciągnęła
flet i przytknęła go do ust. Pora zagrać dzieciom kołysankę.