niedziela, 11 lutego 2018

Kości zostały rzucone

            Agata stuknęła paznokciem w kielich, z niezadowoleniem stwierdzając, że sok z jagód nadal nie dał się zmyć. Palce wyglądały prawie jak u gnijącego trupa. Cattleya przyglądała się temu z pobłażliwym uśmiechem, powoli sącząc wino i jakby od niechcenia drapiąc za uchem olbrzymiego szarego wilka. Chowaniec Agaty, przypominający krzyżówkę celtyckiego bojowego psa ze szpicem, zwinął się w kłębek u jej stóp. Wiedźma uśmiechnęła się z czułością. Był idealny. O aksamitnej sierści, jak dworskie kanapowce, przy tym masywny i zdolny bez wysiłku skruszyć zębiskami ludzkie kości. Takiego psa potrzebowała. I takiego go stworzyła.
- To jak ci się tu wiedzie? – zapytała w końcu starsza czarownica, rozglądając się po chatce. Zatrzymała spojrzenie na półce ze słoikami, opisanymi zrozumiałymi tylko dla wtajemniczonych znakami. Trupia główka na każdym z nich jednak skutecznie zniechęcała do badania zawartości.
- Ano nie najgorzej – wzruszyła ramionami Agata, odgarniając jasny kosmyk za ucho. – Po ostatniej epidemii jaśniepan zaczął płacić nawet za leczenie chłopów.
Cattleya pokiwała głową z podziwem.
- Ah-so, nie myśl, że z dobroci serca – dodała szybko wiedźma. – Nie uśmiecha mu się ściągać nowych robotników, jak mu chłopi wyzdychają, a i sam robi w hajdawery ze strachu przed zarazą. Poza tym płaci grosze, dosłownie.
- I tak nieźle. A wie o twojej…hm…działalności?
Agata zagryzła wargi. Działalność nie była może nielegalna, a w każdym razie nikt ze śmiertelnych nie miał odwagi tego stwierdzić, a z bogami szło się jakoś dogadać. Co nie zmieniało faktu, że dla niektórych mogła być ona nieco…odrażająca. Do tego stopnia, że dawno temu Cattleya, mentorka i przyjaciółka Agaty, wyrzekła się prawa do tej mocy, przekazując jej tajniki swojej podopiecznej. Od tego czasu młodsza wiedźma regularnie zbierała kości. Najczęściej te ze zwierząt ofiarnych, przywleczonych przez pobożnych chłopów lub, co rzadsze, resztki z obrzędów żerców. Zdarzało jej się również kupować curiosa od handlarzy. Najcenniejsze były jednak elementy ludzkiego szkieletu. Nieczęsto dostawała je w swoje ręce, jako że religia nakazywała palić ciała. Byli jednak tacy, którzy nie zasługiwali na godny pochówek. Zbrodniarze, mordercy, gwałciciele i grabieżcy najpodlejszego sortu. Ich kości dostarczano jej ukradkiem, spluwając przez lewe ramię. A ona dawała tym zbłąkanym duszom możliwość odkupienia. Póki co bogowie to tolerowali, a Agata miała nadzieję, że potrwa to jak najdłużej.
- Powiedzmy, że nie wnika – odparła wymijająco.
Starsza czarownica wzruszyła ramionami. W końcu nie takie rzeczy już widziała.
            Nagle z gardeł chowańców wydobył się zgodny niski pomruk. Obie odwróciły się w stronę drzwi. Chwilę później ktoś załomotał kołatką.

*

            Rządca Alojz zdjął spracowaną dłoń z kołatki z takim przestrachem, jak gdyby wyrzeźbiony na niej żbik miał zacisnąć żelazne zębiska na jego palcach. Nie podobało mu się to miejsce. Chatkę czarownicy wybudowano nieopodal zamku w Świnach, gdyż rodzina jaśniepaństwa pałała niezwykłym szacunkiem do ludzi mocy. O ile bardów, spraszanych na liczne uczty, Alojz mógłby jeszcze przełknąć, tak wiedźmy i wołchwowie budzili w nim lęk. No właśnie, uczty! Że też Jan Świnka musiał wyprawiać je tak często! Stary sługa wiedział, że kiedyś dojdzie przez to do katastrofy! I nie chodziło mu bynajmniej o wypływające z rodowej kiesy złoto, które miast iść na pokrycie długów za usługi spraszanych ciągle mistrzów sztuk magicznych, służyło finansowaniu kolejnych libacji!
Zedlitzowie wytoczyli panu Świńce proces. No żeby jeszcze poszli z tym do sądu, to jakoś by cała sprawa rozeszła się po kościach. Ale oni od razu pognali do żerców! I teraz pana Jana czekała rozprawa w Świętym Gaju. Świnka najpierw wpadł w okrutną wściekłość i gotów był sąsiada zbrojnie najechać, co by swoje racje szablą udowodnić. Potem jednak, kiedy już przebywający na zamku bard Horacy wyjaśnił mu, że to mogłoby jeszcze zakończyć się klątwą ze strony duchowieństwa, jaśniepan postanowił ukoić smutki najlepiej, jak potrafił - kazał nieprzerwanie napełniać swój słynny, odziedziczony po ojcu dziesięciolitrowy puchar. Na skutek długo nie trzeba było czekać. Po prawie tygodniowej libacji pan na zamku w Świnach zaległ w stanie, w jakim zdecydowanie nie godzi się stawać przed kapłanem, zwłaszcza na własnym procesie. Nie pomogły żadne znane Alojzowi sposoby, by docucić pana Jana. Szlachcic co najwyżej bełkotał coś niezrozumiale i przewracał się na drugi bok, a w chwilach względnego powrotu świadomości domagał się tylko wina.
            Rad nie rad musiał sługa wyjawić w końcu niczego nieświadomej pani Barbarze, gdzie i w jakim stanie przebywa jej małżonek. Jaśniepani, rzecz jasna, dostała najpierw histerii, a potem ataku złości. Wiadomo wszak, że gorliwszej służki bogów w okolicy nie było, więc obrazy żercy by nie zniosła. Zamiast jednak modlić się o natychmiastowy powrót do trzeźwości dla małżonka, co chyba przekraczało możliwości całego panteonu słowiańskich bogów, pani Barbara kazała posłać po finansowaną przez ród wiedźmę.
Alojz bał się tej strasznej baby. Oczy miało toto czarne jak dwie studnie, szeptało w jakichś piekielnych językach, a ludzie gadali, że i zamawiała trupy. Odrażające! Jeszcze bardziej obawiał się jednak żony swojego pracodawcy.
            Dobijał się więc do domu czarownicy. W końcu drzwi uchyliły się nieco, wypuszczając na zewnątrz smużkę rudego światła. Alojz odskoczył, gdy na zewnątrz wypadł pies. Masywna bestia o płowym, długim futrze i spłaszczonym, podpalanym pysku bynajmniej nie machała zakręconym jak u świni, przypominającym szczotkę ogonem. Szczerzyła kły i już-już miała rzucić się mężczyźnie do gardła, gdy nagle zastrzygła uszami i odwróciła się w stronę chatki. W progu stała Agata. Skrzywił się mimowolnie. Cóż za przerażająca kobieta! Chociaż noc była zimna, miała na sobie jedynie lnianą sukienkę przewiązaną krajką. Na ramiona co prawda narzuciła chustę, ale i tak odnosił wrażenie, że wiedźma egzystuje w jakimś zupełnie innym wymiarze. Słomiane włosy, jakże nieprzyzwoicie pozbawione osłony czepca bądź kapelusza, związała byle jak rzemieniem. Alojz był pewien, że w jasnej czuprynie kryją się supełki zawiązanego szczęścia i zwiastujące chorobę kołtuny.
            Agata wbiła w niego wzrok czarnych jak smoła oczu.
- Czego? – warknęła.
Rządca zmieszał się. Nie spodziewał się aż tak opryskliwego powitania ze strony wiedźmy, bądź co bądź znajdującej się na zamkowym garnuszku.
- Jaśniepaństwo o pomoc proszą.
- Rano niech przyjdą! I niech przyniosą pieniądze za ostatnią usługę, miesiąc się już nie mogę doczekać! – odparła czarownica, szykując się do zatrzaśnięcia mu drzwi przed nosem.
- Rano będzie za późno! – krzyknął.
Agata zatrzymała się w pół kroku i obrzuciła go lodowatym spojrzeniem. Uznawszy to za przyzwolenie, kontynuował.
- Pan Świnka ma jutro proces w Świętym Gaju! Problem w tym, że nie da rady pójść…
- Chory?
- Można tak powiedzieć. W każdym razie niewyjściowy.
- Aha, zachlał, a pani małżonka mu jeszcze gębę obiła? – zgadła czarownica.
- Nooo… - zająknął się Alojz.
- Wiedziałam. Na nietrzeźwość wody z solą zadać, jak żołądek alkohol wyrzuci, to szybciej przejdzie. Jak ma się trzymać na nogach, to skutki przepicia leczyć kwasem z ogórków. Na obitą gębę pijawki mogę przystawić i iluzję nałożyć, co by prezencję miał odpowiednią – wzruszyła ramionami Agata.
- Obawiam się, że nawet jak się kiszki oczyści, to z głowy mu wino przez tydzień nie wywietrzeje – westchnął sługa.
- To co, mam mu dziurkę w czerepie wywiercić? Czekaj no, bratku, miałam gdzieś takie dłutko!
- No coś ty, acanka, oszalała! – obruszył się Alojz. – Jaką dziurkę!
- Dobra, wchodź bratku, zaraz coś uradzimy! – westchnęła ciężko. 

*

            Agata ściskała w dłoniach wypchane zawiniątko. Sługa dostarczył wszystko to, czego potrzebowała. Westchnęła ciężko. To będzie długa noc.
Cattleya patrzyła na dawną uczennicę z wyrzutem.
- Nie wierzę, że to zrobisz. Mówiłaś jeszcze, że zalegają ci z zapłatą! Dziecko, wiedźma musi mieć swój honor!
- Widzisz pani, jest jeden problem. Ród Świnków, poza hulaszczym trybem życia, nie jest taki zły. O chłopów dbają, nawet jeśli we własnym interesie. Ludziom mocy i uczonym z opóźnieniem, ale płacą. Poza tym pan Świnka trzyma w szachu raubritterów.
Cattleya niechętnie pokiwała głową. Rycerze-rabusie istotnie stali się plagą Starego Kontynentu. Sama słyszała historie o tym, że napadali już nawet na ludzi mocy, lekceważąc groźbę klątw i uroków. Co znaczyło, że byli już naprawdę zdesperowani i przed zbrojnym najazdem na pozbawiony ochrony zamek nie powstrzymałoby ich nic. Chociaż tajemnicą dla niej pozostawało, jak ten stary pijak zdołał zasiać strach wśród upadłego rycerstwa. Przynajmniej dopóki uczennica nie wyjaśniła jej, że jakiś czas temu raubritterzy postanowili okraść kupców, wiozących panu Śwince beczki z przednim winem. Nienawykłego do trzeźwości jaśniepana tak rozjuszył fakt, że jego legendarny puchar ukazuje dno, że wyjątkowo zawziął się na ludzi występku.
- Jeśli go żercy w wieży za zniewagę zamkną, to niech nas bogowie mają w opiece – dodała Agata.
- A nie uważasz, że wysłanie im na rozprawę sobowtóra też poczytają za zniewagę?
- Naprawdę sądzisz, że się poznają? Może i są nieprzekupni i sprawiedliwi, ale to tylko prowincjonalni żercy. Nie opanowali magii na wyższym poziomie niż polityczna klątwa.
Cattleya pokiwała głową ze zrozumieniem. Znała kapłanów jak zły szeląg. Większość z nich uznawała, że skoro mediowali między ludem a bogami, to więcej im do szczęścia nie potrzeba. Zwłaszcza, jeśli lud odpowiednio troszczył się o dobrobyt boskich pośredników. Dochodziło więc już nawet do tego, że jeśli gdzieś pojawiała się siła nieczysta, żerca zamykał się w chramie i liczył, że wierni sami się z nią rozprawią. Zazwyczaj spadało to na barki wiedźm, szeptuch albo bardów, którzy powinni się cieszyć, że przynajmniej mają okazję do zarobku. Znajomy Cattleyi zaczął już nawet nazywać zapłaty za egzorcyzmy „funduszem dożywiania ludzi mocy”.
            Agata przy ciekawskiej asyście psa nachyliła się nad okutą żelazem skrzynią. Chatę napełnił nieprzyjemny chrobot, gdy przerzucała ukryte tam curiosa.
- Ah–so, wiedziałam, że gdzieś tu jest! – zawołała wreszcie, wyjmując zeń szkatułkę.
Cattleya ze świstem wypuściła powietrze.
- Spodziewałaś się, mistrzyni, trupa? – zakpiła czarownica, drapiąc chowańca za uchem.
- Biorąc pod uwagę twoją profesję: tak!
- Trupy trzymam w skrzyni, na której właśnie siedzisz – wzruszyła ramionami dziewczyna. Wiedźma zerwała się, mamrocząc przekleństwo, i na wszelki wypadek przysunęła sobie pniaczek, uprzednio zdjąwszy z niego koszyk ziół i upewniwszy się, że nowe siedzisko nie skrywa w sobie nic martwego, nie licząc korników. Agata tymczasem rozłożyła na podłodze zwierzęce skóry, nakryła je lnianą chustą i gwizdnęła na chowańca.
- Tojad, pilnuj chaty, co by mi znowu nocnic przy czarach do środka nie nalazło!
- Wpuściłaś nocnice do domu?! A co z ochronnym kręgiem z soli i żelaza? - Cattleya spojrzała na nią szerokimi ze zdumienia oczyma. Nocnice raczej do przyjaznych stworzeń nie należały. Zastanawiało ją, jakim cudem podopieczna przeżyła spotkanie z większą ich ilością. Jedynym logicznym wytłumaczeniem wydawało jej się przysługujące wariatom szczęście i sympatia bogów.
- Zatrzymałby i inne duchy, które mi służą. A nocnice nie są takie złe, ot dawne baby z rodu Świnków. Ale ostatnio taką libację mi urządziły, że wszystkie zdrowotne nalewki poszły. Jeszcze nowych nie uwarzyłam, to pewnie tym razem nie przyjdą – wzruszyła ramionami Agata, sięgając do większej skrzyni. Delikatnie ujęła płócienny worek i niemalże z czcią poczęła rozwiązywać podwójny supeł. Wilk warknął, gdy pomieszczenie napełnił grzechot, niedający pomylić się z niczym innym. Taki dźwięk wydawały ścierające się ze sobą kości. Cattleya pogładziła swojego chowańca po głowie, chociaż sama zaczynała odczuwać niepokój. Na gest Agaty ogień w kominku przygasł. Jego blask zastąpiło trupie światło krążącego pod dachem eterycznego ognika. W półmroku młodsza wiedźma rozkładała na chuście kości. Dokładnie wiązała ze sobą rzemieniami najmniejsze nawet elementy upiornej układanki. Nie minęło wiele czasu, jak na podłodze spoczywał kompletny ludzki szkielet. Każdą kostkę zdobiły ledwie widoczne runy i magiczne znaki. Cattleya rozpoznawała część z nich. Runę Mannaz, oznaczająca człowieka. Teiwaz, symbol intrygi. Odwróconą Inguz, mającą pozbawić twór własnej woli i podporządkować go czarownicy. Agata zanurzyła maleńki pędzelek w jednej z fiolek i dorysowała na czaszce jeszcze runę Isa, znak spokoju i opanowania.
- Żeby się Zedlitzowi do gardła nie rzucił – wyjaśniła. – Myślisz, że powinnam dodać jeszcze Thurisatz dla ochrony, czy to by było zginanie karku przed panem Świnką?
Cattleya pokręciła głową, starając się opanować mdłości. Wzbierająca w pomieszczeniu magia dusiła ją swoją gorzką aurą, tak różną od jasnej mocy księżyca, którą sama się zajmowała. U jej stóp wilk skamlał ze zgrozy.
- No to nie – powiedziała spokojnie Agata, sięgając do przyniesionego przez sługę zawiniątka. Wyciągnęła zeń pukiel ciemnych włosów, który woskiem zespoliła z czaszką. Następnie wetknęła między żebra legendarny, olbrzymi puchar, by zapewnić połączenie między tworem a panem Świnką. Znowu ujęła w palce pędzelek i nakreśliła na mostku szkieletu runę Algiz, oznaczającą duszę. Wstała i spojrzała krytycznie na szkielet, wokół którego wzbierała magia. Pstryknęła palcami. W pomieszczeniu rozległ się syk i powoli ogniem zajął się knot stojącej na stole świecy. Chatkę napełnił smród przemieszanego z ziołami łoju. Agata zaczęła nucić pod nosem, znowu nachylając się nad szkieletem. Ostrożnie postawiła trzy kropeczki, znak iluzji, na czole nieboszczyka. Dym zaczął opływać kości, zbierając się między nimi jak gdyby trzymany tam niewidzialną ręką.
            Wilk warknął, strzygąc uszami. Magia wezbrana w otoczeniu zaczynała już działać na zmysły. Zdawało się, że po chatce szaleją utkane z mroku i dymu sylwetki, cienie upadłych dusz i demonów, gotowe w każdej chwili rzucić się na żywych, by choć na chwilę odzyskać świadomość. Cattleya zacisnęła palce na srebrnym talizmanie i zaczęła po cichu szeptać modlitwę do Pani Ataeginy, bogini księżyca.
            W chatce znikąd zerwał się wiatr, wyjąc potępieńczo. Zgasła świeca i zamigotał błękitny eteryczny ognik. Okiennice załomotały, a drzwi otwarły się z hukiem. Leżący na progu Tojad beznamiętnie obrócił głowę, spojrzał na swoją panią i od niechcenia zamerdał zakręconym ogonem. Całość trwała tylko chwilę. Kilka oddechów później było już po wszystkim.
Kominek trzaskał wesoło, oświetlając leżącego na ziemi pana Jana Świnkę. Wąsaty, zwalisty szlachcic usiadł z jękiem i złapał się za skronie.
- No, panie Świnka, odziej się pan! – Agata rzuciła mu przyszykowany przez sługę żupan.
- Baśka mnie zabije – wysapał szlachcic, trąc oczy. – Wina, dobra kobieto!
- Baśka sama cię, acan, do mnie na terapię przysłała. Wina nie będzie, bo jutro masz, acan, proces w Świętym Gaju. Trzeba Zedlitzom nosa utrzeć!
- Ano racja racja! – przypomniał sobie Świnka, wciągając hajdawery.
- Tojad, do zamku, jako żywo! Po sługę ślij, pana trzeba po leczeniu odebrać! – rozkazała Agata. Pies zerwał się i bezszelestnie zniknął w mroku.
- Dziecko, przerażasz mnie – wyszeptała Cattleya.
- Ah–so. Tatko zawsze kazał ludziom pomagać, to i pomagam! – wzruszyła ramionami wiedźma, zakręcając słoiczki.
 - Wiesz, ale on chyba miał na myśli trochę co innego…

*

            Agata ostrożnie zawiązywała worek z kośćmi. Wszystkie inne artefakty już dawno spoczywały pieczołowicie złożone w szkatułkach.
- I widzisz, jaka to pańska wdzięczność, moje dziecko? – pouczała ją Cattleya. – Pan Świnka proces wygrał, ten cały Zedlitz mu się długo za szkody nie wypłaci, a ty co dostałaś? A nic!
- Jeszcze – odparła młodsza wiedźma, grzebiąc w skrzyni.
- Wierzysz w te jego obietnice, że kiedyś ci zapłaci? Żebyś nie wiem jak bardzo się o ród Świnków troszczyła, jak świat światem wiedźmom i szeptuchom płaci się dobrym słowem i oczekuje, że włożą je do garnka i cudowną mocą zamienią w jadło!
- Cierpliwości, pani Cattleyo. Co ja, nie pamiętam, czegoś mnie uczyła? – Agata wyciągnęła kilka mniejszych woreczków.
- A co ty, dziecko, zrobisz! Bunt wzniecisz? Albo cię zignorują, albo znowu omamią obietnicami – westchnęła ciężko jej mentorka.
- Zaufaj mi, mistrzyni, jeszcze znowu do mnie przyjdą! – czarownica rozłożyła na lnianej chustce szkielet kota. Zamiast przednich łapek przyprawiła mu rączki małpy, kupione kiedyś od wędrownego handlarza. Do każdej z nich przytwierdziła kamień. Tym razem kości, miast rzemieniem, związała sznurem plecionym z pewnej odmiany lnu, która powodowała wyjątkowo paskudny rozstrój kiszek. Pomazała kosteczki krwią ropuchy i wetknęła weń kilka wilczych jagód. Po czym z paskudnym uśmiechem odpaliła magiczną świecę.

*

- Pani Agato, pani Agato! – rządca Alojz mało co nie pogubił nóg, pędząc w stronę przycupniętej za zamkowymi murami chatki.
Wiedźma podniosła wzrok znad pielonej grządki.
- No co tam znowu? – zapytała, otrzepując dłonie z ziemi.
- Pan Świnka zachorzał strasznie! Na globusa i bóle mięśni strasznie się skarży!
- Ah-so, znaczy się ma kaca – wzruszyła ramionami Agata.
- No nie! Pan Horacy mówi, że go magiczny medalik w szyję grzeje jak od siły nieczystej! Już kilka godzin wypędzić próbuje i nic! Nie zajrzałaby pani?
- Nie – odparła stanowczo, wchodząc do chatki. – Mój czas jest droższy niż kilka gładkich słówek, bratku. Powiedz to jaśniepaństwu.
- No aleee…
- No ale znikaj, bo psem poszczuję!
- A jakbym tak od pani jakiś kordiał kupił? Co by się panu Śwince polepszyło? A jak wydobrzeje nieco, to on zapłaci…
- Nie mam.
- Ale jak to?! – przeraził się Alojz. – Tak całkiem nic?
- Całkiem nic. Dwie niedziele temu mi się wszystek zdrowotne nalewki skończyły, nie mam za co specjałów na następne kupić, bo mi za chłopa grosz płacicie, a za szlachcica pięć! To mi powiedz, mości panie Alojz, za co ja mam was leczyć!  
- A tam jakaś butelczyna stoi! – rządca bezczelnie wlazł za Agatą do chatki.
- Aaa, to. Specjał taki, można powiedzieć, na wszystko.
- To pani miłościwa poda! I powie, jak to działa.
- Pije się. Ile jaśnie pan zechce. Ale to pięć złotych dukatów kosztuje!
            Alojz z ciężkim sercem wysupłał z sakiewki odliczoną kwotę, chwycił butelkę i natychmiast pognał w stronę zamku, odprowadzany poszczekiwaniem Tojada.
Cattleya zdjęła czar niewidzialności, kręcąc głową.
- Za dobra jesteś, dziecinko, za dobra. Życie cię jeszcze doświadczy. Ostatnią nalewkę mu oddałaś!
- A, nawet nocnice jej nie chciały. To wywar na trucizny, lepszy od bezoaru i zębów żmii. Już na sam zapach torsje ciałem wstrząsają. Jak wypić, to taki daje efekt, że wszystkie inne dolegliwości przechodzą.
- No no, a jednak potrafisz być harda, dziecinko! – pokiwała głową. – A coś ty właściwie tam wczoraj złożyła?
- A takiego małego gnieciucha. Co by jaśniepan mniej pił, bo mu na zdrowie szkodzi. A przecież wszystko dla zdrowia jaśniepaństwa!


Wołchw – Słowiański kapłan, pełniący funkcję podobną do szamana.
Żerca – słowiański kapłan, zajmujący się składaniem ofiar, wróżbami oraz rozsądzaniem procesów wiernych.
Globus – dawne określenie migreny.

Gnieciuch - słowiański demon kaca.