Rok 1988
Po wzniesieniu Wieży Babel
Powietrze
było ciężkie od dymu z ofiarnych ognisk, poświęconych Swarożycowi. Od rana
żercy i żerczynie składali bogom ofiary w intencji nowej panny, która miała wstąpić
do ich wspólnoty. Właściwie proszono o łaskę nie tylko słowiańskich bogów.
Wrocław tak często przechodził z rąk do rąk, że na wszelki wypadek czczono tu
zarówno germański, jak i słowiański panteon. Bogowie chyba jakoś dogadali się w
tej sprawie, bo mieszane modlitwy wybrzmiewały na Ostrowie niezmiennie od lat.
Chyża słyszała je, odkąd tylko sięgała pamięcią. Matka, poważana żerczyni, od
maleńkiego wpajała dzieciom szacunek do sił wyższych. Teraz miało się okazać,
czy córka sprawowała się dobrze. Chyża już obawiała się tej próby. Miała w końcu
coś nie coś na sumieniu: a to przekręciła ojcu kołek w kobzie, to znowu pobiła
braciszka albo dorysowała twarzyczkę zrobionej przez matkę motance… I co
będzie, jeśli bogowie pogniewali się o te psoty?
Matula od
rana patrzała w niebo, szukając znaków. Chmury przesłaniały słońce, martwiła
się tym nieco. Tatko podobno rankiem słyszał dwa kruki, a słuch miał dobry, jak
to bardowie. Chyża bała się powiedzieć rodzicom, że kotek ułożył pod jej oknem
cały rządek myszy i małych ptaszków. Nie pisnęła więc ani słówkiem, tylko razem
z Milczkiem, swoim braciszkiem, wyrzucili wszystkie do rynsztoka. Matula ją
potem skrzyczała, że w dzień własnych zaplecin włóczy się nie wiadomo gdzie i
wraca do domu brudna jak sam ardzawień.
Zaraz też wsadziła Chyżą do balii z wodą i wespół z niańką solidnie
wyszorowała. Potem rozczesała kościanym grzebieniem słomiane włosy córki i
przebrała ją w bieluchną sukieneczkę.
- Ani mi się waż znowu utytłać! – przykazała. Chyża tylko
pokiwała główką, nie protestując. Rozumiała już, że to będzie ważny dzień.
Podsłuchała wczoraj, jak matka z ojcem mówili, że na zapleciny przyjdzie z pół
miasta, a pewnikiem wszyscy ludzie mocy. Dziewczynka wiedziała, że też kiedyś
będzie taka, jak te niewiasty i mężowie. Matula pokazała jej własne odbicie w
zwierciadełku, przez moment tylko, żeby pierworodnej przypadkiem nie porwało
dytko. I Chyża widziała, że ma niezwykłe oczy – czarne, jakby składały się
wyłącznie z białek i źrenic. Matula wyjaśniła, że to od mocy, która płynie w
jej żyłach. Co prawda jeszcze się nie ujawniła, ale Chyża już zaczynała
dostrzegać, że różni się od innych dzieci. Właściwie dobrze dogadywała się
wyłącznie z Klarunią, bladą córką aptekarza, i z Milczkiem. On rozumiał, gdy
śpiewała mu piosenki, zasłyszane od wiatru. Albo gdy pokazywała podziomka,
przemykającego między ścianami, widział go. To pewnie dlatego, że też miał
takie same czarne oczy.
Teraz
obydwoje machali do niej wesoło z placu, na którym już zebrali się ludzie. Milczek
stał przy piastunce, a Klara kawałek dalej, ze swoimi rodzicami.
Chyża miała ochotę chwycić się matczynej spódnicy i schować
przed bystrym wzrokiem tłumu. Wstyd jej jednak było zachować się jak dziecko.
Jeszcze bogowie nie przyjęliby jej pod opiekę i co by wtedy poczęła? Szła więc
grzecznie przy matuli, mimo że z każdą chwilą ogarniał ją coraz większy
niepokój. Czuła dziwne ciepło pod skórą. Nie było nawet nieprzyjemne, ale bała
się go. Z pewnością nie pochodziło od Dadźboga, bo ten skrył swoją tarczę za
chmurami. Może to swarożycowy ogień tak grzał?
Ale nie pora była zaprzątać tym sobie
głowę! Bo oto otoczyły ją żerczynie w różnym wieku, od młodych panien po sędziwe
matrony. Wszystkie odziane w ceremonialne suknie, przepasane wielobarwnymi
krajkami. Dźwięczące od lunul, swarzyc i innych talizmanów, jakie nosiły na
piersiach. Mężczyźni, czy to kapłani, czy to sproszeni na uroczystość goście,
obserwowali je z obrzeży placu. To była niewieścia ceremonia. Chyża widziała
uśmiechniętego ojca stojącego na czele bardów z dłońmi zaplecionymi na kobzie.
Rozpoznawała część z nich, bywali czasami w ich kamienicy. Inni byli dla niej
zupełnie obcy. Zamrugała, widząc między nimi mężczyznę w czarnej opończy. Jako
jedyny nie trzymał w dłoni instrumentu. Nie widziała jego twarzy, skrytej w
kapturze, wiedziała jednak, że patrzy prosto na nią.
Nagle
ojciec podniósł dłoń i na ten znak plac wypełniła muzyka. Pełna powagi melodia
spleciona z ludzkich głosów i całego mrowia instrumentów. To na moment
odwróciło uwagę Chyżej od nieznajomego. Kiedy znowu spojrzała w tamtą stronę,
już go nie było. Nie zdążyła jednak powiedzieć o tym matce, bo zaraz też
pociągnięto ją na środek placu, między posągi bogów. Posłusznie pokłoniła się
każdemu z nich i drżącym głosem poprosiła o pomyślność. Kazano jej stanąć przed
obliczem Pani Mokosz. Tutaj kobiety zaraz dopadły do niej, uzbrojone w
grzebienie, które wpiły w słomiane włosy Chyżej. Nie było to wcale przyjemne!
Kościane, drewniane i metalowe zębiska szarpały potargane kosmyki… Ale co to?
Mimo wysiłków żerczyń włosy nie chciały układać się ani odrobinę bardziej niż
przed chwilą. Zaczęto szeptać. Chyża zrozumiała, że to musiał być bardzo zły
znak.
Nagle
jednak szepty umilkły, gdy na placu rozległ się nowy dźwięk. Wszyscy jak na
komendę spojrzeli w górę. Nad tłumem kołował kruk. A pod nim łagodnie kołysało
się atramentowo czarne pióro, szybujące powoli w dół. Nikt nie śmiał drgnąć,
gdy niesione podmuchem opadło między jasne pukle Chyżej. Wtedy też wiatr
przybrał na sile, a majestatyczny ptak zniknął im z oczu. Kapłani jeszcze nie
zdążyli na dobre rozpocząć dyskusji, gdy nietypowy dla maja wicher z całą mocą
uderzył w Ostrów. Roznosił popiół ze swarożycowych ognisk, zrywał z głów czapki
i tarmosił odsłonięte włosy wiedźm i żerczyń. Ktoś krzyknął w przestrachu:
- Srala! Srala!
Ale to nie srala rozpoczynał harce. To dzieci Strzyboga
wyrwały garść liści ze świętych wierzb Welesa, rosnących przy brzegu, i
łagodnie złożyły podarek na główce oniemiałej Chyżej. Zaraz też wszystko
ucichło, a kapłani odetchnęli z ulgą. Bogowie najwyraźniej w ten sposób witali
nową służkę. Z długiej przemowy starszych żerczyń dziewczynka nie zrozumiała
wiele, poza tym, że wszystkie te znaki świadczyły o mocy, jaka płynęła w jej
żyłach. Teraz nikt już nie miał wątpliwości, że Chyża odziedziczyła magię po
rodzicach, chociaż do końca uroczystości czyniono zakłady, jaką konkretnie.
Minstrel nie przyniósł jej żadnego podarunku. Za to Weles i germański Wotan aż
nadto zaznaczyli swoją obecność. Włosów Chyżej nie próbowano już więcej
zaplatać w warkocz, uznawszy potargane kosmyki za znak woli bogów. Zamiast tego
wreszcie przyniesiono wianek, rozsiewający oszałamiającą woń. Potem dowiedziała
się, że oprócz tradycyjnego bożego liczka i rumianku wpleciono w niego jeszcze
odstraszające złe duchy kwiecie głogu i wierzbowe witki z welesowych drzew, a
jakaś przezorna żerczyni dołożyła i krzyżownicę, poświęconą Freyi. Matula ostrożnie osadziła go na potarganej
główce córki. Uroczystym, lekko drżącym głosem powiedziała:
- W imię bogów nadajemy ci imię Agata.
Rozległy
się wiwaty i radosne gwizdy, walono w bębny i uderzano dłońmi w pudła
instrumentów. Matula mówiła coś jeszcze o posłuszeństwie wobec bogów i
starszych ludzi, o niesieniu pomocy potrzebującym i całej masie innych
przestróg i przykazań, ale dziewczynka już tego nie słuchała. Agata… Dziwnie
tak po dziewięciu latach nagle przestać być po prostu Chyżą. Ale widać tak
trzeba, bo wszystkich bardzo to ucieszyło. Rodzice jeszcze podczas uczty
zachwalali córkę, a co i rusz ktoś podchodził i potrząsał drobną rączką
dziewczynki. Mężczyźni składali pocałunki na dłoniach matuli i ściskali prawicę
ojca. Kobiety całowały rodziców w oba policzki, tuliły Agatę i głaskały po
ciemnej główce Milczka. A Agata cały czas czuła dziwne ciepło w ciele, nawet
gdy Dadźbóg ustąpił miejsca Chorsowi, a ofiarny ogień przygasał już i zapalono staroświeckie
latarnie. Na Ostrowie nie używano wszak eteru, przyćmiewającego blask gwiazd i
księżyca.
Może to ciepło było po prostu właściwe dorosłym? Agata
zapytała o to ojca, gdy ten – zauważywszy, że jego dzieci coraz częściej ziewają
i pocierają oczy – odprowadzał je do domu. Matula, jako żerczyni, musiała
jeszcze zostać na uczcie.
Tatko zmarszczył groźnie brwi,
ale wiedzieli, że wcale się nie gniewa.
- Nie wszystkim dorosłym – wyjaśnił w końcu. – Tylko takim
ja i wasza matka. Czujemy go, gdy ktoś używa magii, a ty dzisiaj dużo się jej
nawdychałaś.
Agata pokiwała główką, starając się wyglądać poważnie.
Oddana pod opiekę niańki przebrała się w domowe giezełko i już szykowała się do
snu, gdy rozległo się stukanie do drzwi i w progu sypialni stanął ojciec. W
dłoni ściskał jakiś pakunek.
- Obiecałem ci prezent na zapleciny, ale czekałem z nim do
wieczora – wyjaśnił.
Agata ucieszyła się. Dostała już co prawda srebrną lunulę
zaraz po ceremonii, ale ojciec zwykle sprawiał im bardzo zacne prezenty! A to
kościany gwizdek, od którego wściekały się wszystkie kundle, a to wystrugany z
leszczyny palcat, którym tak pysznie tłukło się dzieciaki z sąsiedztwa…
Tym razem jednak czekało ją
rozczarowanie. Ojciec położył na pledzie oprawioną w skórę książkę. Agata
rozpoznała złocone germańskie litery na okładce.
- Wotan ma cię najwyraźniej w swojej opiece –powiedział
poważnie. – Od dawna słyszę kruki przy naszym domu. Wyświadcz mu tę przysługę i
naucz się dobrze jego liter. Oddał w końcu swoje boskie życie, żeby poznać ich
znaczenie.
Nie bardzo podobało jej się, że
będzie musiała się uczyć, ale, a co tam, obiecała. A potem ucałowała tatkę w
policzek i jako dorosła odmówiła piosenki na dobry sen. Lubiła, gdy ojciec
śpiewał, ale nie wypadało jej już teraz słuchać kołysanek.
Potem z ciekawości otworzyła księgę. Na każdej stornie
wypisano inną runę i objaśniano szczegółowo znaczenie wszystkich symboli. Agata
kartkowała je tak długo, aż oczy zaczęły same zamykać się jej ze zmęczenia.
Nawet nie zauważyła, kiedy zapadła w sen.
***
Senne
majaki były dziwne, wyraźne jak nigdy. Śniło jej się, że stoi w gęstym lesie,
naprzeciwko wysokiego, brodatego mężczyzny. Nie znała go, ale cały czas odnosiła
wrażenie, że gdzieś już się widzieli. Bała się, ale tylko troszkę. W końcu była
już dorosła, a on wcale przyjemnie się uśmiechał. Podszedł do niej powoli i
kucnął, by móc spojrzeć Agacie w oczy. Przestraszyła się, gdy zobaczyła, że
zwalisty mężczyzna ma tylko jedno oko. Odezwał się do niej łagodnym głosem i
strach natychmiast minął. Mówił coś jeszcze, ale zupełnie go nie rozumiała.
Potem wyciągnął olbrzymią dłoń i położył czubki palców nad mostkiem Agaty.
Poczuła znowu to dziwne ciepło. Spojrzała na swoją skórę i zobaczyła, że
wykwita na niej czarny znak. Widziała go tuż przed snem. To była runa algiz,
przypominająca człowieczka z wyciągniętymi do góry rękoma. Nieznajomy znowu coś
powiedział, a ona znowu nie zrozumiała ani słowa.
Chwilę
później obudziła się z poczuciem, że przyśniło jej się coś dziwnego, ale nie mogła
sobie przypomnieć, co.
Rok 1994
Po wzniesieniu Wieży Babel
Zapadał
zmierzch, gdy wracali ze święta Równonocy Wiosennej, zostawiwszy za sobą służbę
z powozami. Las powoli zaczynał się zielenić. Niektóre drzewa już wypuszczały
pierwsze, świeże listki, niepokryte jeszcze kurzem. Gdzie nie gdzie przy
trakcie leżały jeszcze jęzory śniegu, spod których nieśmiało wychylały łebki
przebiśniegów. Zewsząd dobiegały wieczorne ptasie trele i pokrzykiwania
budzących się z zimowego snu zwierząt. A wszystko to mieszało się z łagodnym
dźwiękiem kobzy ojca. Siedział swobodnie w siodle i trącał struny, wygrywając
pieśń ku czci szlachetnego Wotana, który oddał życie, by zrozumieć runy, a
potem powrócił z krainy śmierci. Agata lubiła ten utwór. Runiczna magia ze
wszystkich czarów najbardziej przypadła jej do gustu. Księgę, otrzymaną od
tatki w dniu zaplecin, znała już praktycznie na pamięć, a drobne rządki
znaczków pokrywały większość należących do niej przedmiotów. Runy, rzecz jasna,
trzymały się wyłącznie skóry, kości, drewna lub metalu, chociaż odpowiednio
wypalona glina też nadawała się do czarów. Agata słyszała o mroczniejszych
rytuałach z użyciem świętych znaków Wotana, ale póki co żaden z dotychczasowych
nauczycieli nie chciał ich zaprezentować. Wiedziała, że matula stara się, jak
może, żeby znaleźć córce odpowiedniego mentora, ale póki co z żadnym nie
przypadli sobie do gustu. Było jasne, że Agata nie nadaje się na żerczynię.
Wychodziły jej wyłącznie obrządki ku czci Welesa. Do zaklęć jako takich też nie
miała głowy. Większości z nich nie wolno było zapisywać, a młodej wiedźmie
wcale nie chciało się zapamiętywać skomplikowanych formuł. Runy były dużo
wdzięczniejsze. I szybko oddano ją pod opiekę ludzi mocy działających w imię
Wotana, ale z nimi z kolei Agata nie potrafiła znaleźć wspólnego języka.
Większość okazała się po prostu magicznymi beztalenciami, którym bogate rodziny
ufundowały naukę na znanych uniwersytetach, a potem nikt nie miał odwagi
zrzucić ich ze stanowiska. O runach wiedzieli tyle co ona, a może i mniej, bo
bez ksiąg nie radzili sobie nawet z najprostszymi formułami. Agata w końcu
straciła cierpliwość i wyryła nożem zaklęcie na sandałach wyjątkowo nadętego
kapłana. Sprawiało ono, że zataczał się jak pijany i wreszcie wylądował w
stercie gnoju, zaliczywszy wcześniej jeszcze romans z dnem rynsztoka.
Oczywiście figiel ten szybko odkryto, a ją wydalono ze świątynnej szkółki.
Matula straszliwie się wtedy obraziła, a ojciec z Gniewkiem długo nie mogli
powstrzymać wesołości na widok germańskiego kapłana. Agatę oddano wtedy pod
opiekę szacownej wiedźmy księżyca, pochodzącej z dalekiej Hiszpanii. Obie panie
nawet się polubiły, ale każda z nich wiedziała, że to nie taką magią będzie
władać młoda czarownica. I Agata znowu została bez nauczycielki.
Spojrzała
na matkę, splatającą z gałganków motankę. Laleczki wychodziły spod zgrabnych
palców żerczyni wyjątkowo udane. Agata uczyła się takie robić, ale w tajemnicy
przed matką wzmacniała swoje talizmany runami, które ryła na orzechach i
żołędziach, wkładanych w główki motanek. Wtedy działały znakomicie.
Gniewko też nie miał łatwo. W nim
z kolei ujawniła się bardowska magia ojca, ale nie radził sobie z nią zupełnie.
Każda wizyta w astralu kończyła się dla niego bólem głowy, a przegonienie
choćby zwyczajnego stukacza przychodziło mu z ogromnym trudem. Obydwoje
widzieli czasem zatroskane miny rodziców, gdy kolejne rytuały zupełnie im nie
wychodziły.
Nagle
Agata poczuła ciepło w piersi. Odruchowo spojrzała na rzemień, na którym nosiła
swoją lunulę, kościany amulet z imieniem Wotana i węzełek, w którym trzymała
odstraszające demony zioła. Żaden z przedmiotów jednak nie nagrzewał się od
magii. Obejrzała się na rodzinę. Gniewko cały czas nadsłuchiwał ptasich treli,
ojciec jednak otworzył oczy i powiódł wzrokiem po otoczeniu. Matka zamarła w
połowie obwiązywania laleczki konopnym sznurkiem i ostrzegawczo uniosła w górę
dłoń. Teraz i Gniewko otrząsnął się z transu i spojrzał pytająco na tatkę.
Starszy bard bez słowa dotknął ucha. Jego źrenice zwęziły się, gdy wyostrzył
słuch. Braciszek tymczasem zamknął oczy, widać wzrok jeszcze go przy tym
rozpraszał. Agata pożałowała, że bogowie poskąpili jej bardowskich zmysłów.
Runy były wspaniałe, co dzień z wdzięcznością myślała o ojcu, który podarował
jej ich księgę, ale nie pomagały w postrzeganiu świata.
Nagle
wszystkie cztery konie poczęły histerycznie kwiczeć. Agata ze wszystkich sił
starała się nie spaść, gdy jej wierzchowiec cofnął się i wpadł na wałacha ojca.
Spanikowane zwierzę, czując na zadzie zęby towarzysza, zatańczyło w miejscu.
Siodło wymknęło się wiedźmie spod siedzenia. Nie mogąc już dłużej walczyć z
przerażonym koniem, grzmotnęła o ziemię. Usłyszała jeszcze, jak Gniewko klnie i
zeskakuje, by złapać wierzchowca siostry za uzdę. Naraz dotarły do niej dwa
dźwięki: zduszony krzyk matki i głuchy warkot, dobiegający gdzieś z bliska.
Powoli podniosła głowę. Z krzaków gramoliła się niezdarna istota. Poruszała się
zgarbiona, co krok podpierając się rękoma. Przypominała skulonego człowieka,
obszytego w futro. I znajdowała się dwa łokcie od leżącej na ziemi Agaty.
Widziała,
jak chude boki poruszają się, gdy potwór węszył. Wydawał się nieco oszołomiony,
jakby jeszcze nie zdawał sobie sprawy, jak blisko niego znajduje się bezbronna
ofiara. Wiedźma zastanawiała się, czy jeśli wyryłaby w ziemi ochronną runę, to
czy miałaby szansę wyjść z tego bez szwanku.
I wtedy istota podniosła łeb. Z wilczego pyska patrzyła na
nią para szalonych, acz niewątpliwie ludzkich oczu.
- O cholera – wykrztusiła Agata. – Wilkołak.
Wilkołak
wyszczerzył kły i z głuchym rykiem rzucił się do ataku. Dla Agaty czas stanął w
miejscu. Zamiast pędzącego w jej stronę potwora, ujrzała klęczącego przed nią
brodatego mężczyznę. Widziała go już i to nie tylko na świątynnych posągach i
malowidłach. Dotarło do niej, że spotkała go we śnie, jako dziewczynka, zaraz
po swoich zaplecinach. Jednooki Wotan. Pan wiedzy i run. Wiedźma nie była w
stanie wydobyć z siebie głosu. Tymczasem bóg wyciągnął potężną dłoń i dotknął
jej mostka w miejscu, gdzie kiedyś umieścił runę algiz. Agata poczuła przypływ
ciepła. Układało się w trzy linie, przypominające unoszącego ręce człowieka. W
runę walki i ochrony.
Wotan
zniknął. Jego miejsce zajęła wyszczerzona paszcza wilkołaka, zbliżająca się z
każdą chwilą. Agata przeturlała się na bok, prawie nie czując własnego ciała.
Poruszała się jak we śnie, jak gdyby jej członkami władał ktoś inny. Stanęła
pewnie na ugiętych nogach i zerwawszy z pleców podbitą rysiem delię, okręciła
ją sobie częściowo wokół lewego przedramienia. Prawą ręką dobyła rytualnego
noża, który zawsze nosiła przy pasku. Wilkołak dopadł już do miejsca, gdzie
jeszcze przed chwilą leżała. Czuła zwierzęcy odór jego ciała. Kierowana
magicznym impulsem wybiła się z zakrocznej nogi i wyrzuciła płaszcz do przodu.
Potwór akurat odwracał się w jej stronę. Delia opadła na jego szkaradny pysk.
Zawył wściekle, pazurzastymi łapami usiłując zerwać tkaninę z głowy. Agata nie
pozwoliła mu na to. Dźgnęła nożem w kudłate cielsko, czując, jak ostrze
przechodzi przez futro i zagłębia się w żywot. Słyszała skowyt potwora i krzyki
rodziców. Nie zważała jednak na to. Poza walką nie obchodziło jej nic.
Oczywiście jeden taki cios nie zabił wilkołaka. Wyszarpnęła nóż, plamiąc suknię
posoką. Jeden ze szponów rozdarł materię, chyba nawet drasnął skórę, ale nie poczuła
tego. Kierowana mocą runy algiz zrobiła unik, po czym dźgnęła ponownie, tym
razem bardziej ryzykownie, niżej. Prosto w podbrzusze. Teraz nie uniknęła
ciosu, szpony spadły na nią, obalając na ziemię. Chciała zrzucić z siebie
konającego potwora, ale nie miała na to siły. Algiz wszak nie mogła nią nikogo
obdarzyć. Przez głowę przemknęło jej, że pewnie zaraz umrze. Była jednak
dziwnie spokojna.
Naraz
rozległ się syk i ostatni, przepełniony bólem skowyt wilkołaka. Potem wszystko
umilkło. Agata leżała nieruchomo, przygwożdżona do ziemi martwym cielskiem.
Dopiero po chwili nacisk zelżał, gdy ojciec dźwignął zeń truchło. Potwór po
śmierci przeobraził się w okrytego łachmanami mężczyznę.
- Co ci do łba strzeliło?! – krzyknął bard, a w jego
ciemnych oczach wiedźma widziała autentyczną furię. - Naprawdę myślałaś, że
sama pokonasz wilkołaka, co?! Dobrze, że matka zdążyła cisnąć pulsar!
Agata milczała. W uszach jej szumiało, cały czas czuła echo
ciepła, wypływającego ze znaku na piersi. Odruchowo spojrzała na umazany krwią
dekolt. Zaczęła ścierać posokę rękawem z i tak już zniszczonej sukni.
Wiedziała, że rodzice cały czas krzyczą, ale nie zważała na to. Musiała się
przekonać. Szarpnęła naderwaną szponami tkaninę. I ujrzała to, czego szukała.
Runa algiz, zalewana krwią z rany po ciosie wilkołaka. Znak bladł z każdą
chwilą, ale był jeszcze widoczny. Dotarło do niej, że matka z ojcem umilkli.
- Na wszystkich bogów – szepnęła żerczyni, dotykając skóry
córki.
A Agata wiedziała już, dlaczego żadna inna magia się jej nie
imała – przez cały czas nosiła odpowiednią moc w sobie. Musiała ją tylko
uwolnić. Nanosząc runy na własną skórę.
Rok 1997
Po Wzniesieniu Babel
Wrocław
tonął we mgle. Światło ulicznych lamp, przepisowo zawieszonych na rogach domów,
przypominało zwodniczy blask błędnych ogników. Nie widać było również
górujących nad miastem wież, na które burmistrze kwartałów wysłali więcej
strażników, niż zazwyczaj. Z mgły co jakiś czas wyłaniał się patrol,
napominając przechodniów, by nie włóczyli się po nocy. I to nie tylko z powodu
paskudnej pogody.
Wilgotne opary zaraz osadzały się
na ubraniach, przesiąkając aż do samej skóry. Jasne włosy Agaty zaczynały lepić
się jej do czoła i odsłoniętych ramion. Radomirowi robiło się zimniej na sam
widok cieniuchnej sukieneczki, którą uparła się założyć jego córka. Młoda
wiedźma zdawała się jednak nie odczuwać chłodu. Odważnie szła przed siebie z
zaciętą miną. W zestawieniu z drobnym wzrostem i niewieścią płcią tworzyło to
obraz iście groteskowy. Bard wiedział jednak, że niejedna cholera wyglądała
drobno i nieszkodliwie. Ich ofiary zwykle boleśnie się o tym przekonywały.
Nawet strażnicy nie próbowali
namawiać jej do powrotu do domu. Z resztą im bliżej było do celu wędrówki, tym
rzadziej się pojawiali. Ulice co jakiś czas zagradzały łańcuchy, obwieszone
dodatkowo magicznymi węzełkami. Na ciasno zatrzaśniętych okiennicach mijanych
domów wisiały pęczki suszonej ruty i brzezinowe witki.
Nagle
Agata zatrzymała się przed kamienicą, która jako jedyna nie była przystrojona
ziołami. Jej drzwi i okna zabito na głucho, a na deskach nakreślono rogaty znak
Welesa. Pod nim jakaś nadgorliwa dusza wyryła jeszcze i ręce bogów. Dla każdego
rozsądnego mieszkańca było to ostrzeżenie, że do tego domu nie wolno się zbliżać.
Jego ostatni mieszkańcy zmarli wyjątkowo paskudną śmiercią.
- Agatko, nie musisz tego robić – odezwał się Radomir, choć
bez większych nadziei.
- Ale chcę – odparła hardo czarownica. Położyła delikatną
dłoń na przytroczonym do pasa woreczku soli. Radomir zmarszczył brwi, widząc,
że jej palce pokrywa zaschnięty inkaust.
- Tylko czemu koniecznie sama? – westchnął ciężko.
- Bo to babskie sprawy – odcięła się Agata. – A Klarunia to
moja przyjaciółka.
- Dziecko, ona nie żyje – powiedział stanowczo bard. – Nie
możesz już o niej myśleć w kategorii przyjaźni. Jeśli potraktujesz upiora jak
Klarę, którą znałaś, zginiesz.
Wiedźma
nie odpowiedziała. Przyklękła na jedno kolano, spazmatycznie łapiąc oddech, gdy
jej ciałem wstrząsnął gwałtowny dreszcz… Radomir dopadł do niej, wyciągnął dłoń
i cofnął ją natychmiast. Skóra jego córki aż buzowała mocą, gdy zaczynały
wykwitać nań czarne wzory. Wszystko to trwało zaledwie kilka uderzeń serca.
Potem dreszcze ustały. Agata powoli wstała i odwróciła się w stronę ojca. Wokół
jej niezwykłych oczu wiły się tatuaże złożone z wielu maleńkich symboli. Radomir
nie zdążył przyjrzeć się im dostatecznie dobrze, by rozpoznać poszczególne
znaki. Wiedział jednak, że znakomitą większość stanowiły runy.
- Jeszcze się nie przyzwyczaiłam – wyjaśniła wiedźma. – Życz
mi powodzenia.
- Poczekaj! Zwiąż włosy, będą ci tylko zawadzać – poradził
bard. – Chcesz iść sama, twoja wola. Ale pamiętaj, jestem tuż obok, wystarczy,
że krzykniesz. Niech cię bogowie mają w opiece!
Skłoniła
głowę, przyjmując błogosławieństwo, po czym podeszła do zabitych drzwi.
Ostrożnie dotknęła desek. Potem na jej nagich przedramionach wykwitły runy
uruz. Jednym ruchem wyrwała drewno ze ściany i cisnęła je na bok, jak gdyby nic
nie ważyło. Nacisnęła na klamkę, lecz zamek najwyraźniej wcześniej zablokowano.
Bez słowa dobyła rytualnego noża i wyryła na drzwiach odwróconą runę eiwaz.
Rozległ się cichy trzask i tym razem stanęły otworem. Agata po raz ostatni
spojrzała na ojca, posłała mu krzepiący uśmiech i powoli zanurzyła się w
ciemność. Dzięki zaklęciu wypisanemu wokół prawego oka widziała wyraźnie
kształty zwyczajnych domowych sprzętów, w dużej części poroztrącanych na boki,
gdy służba w pośpiechu opuszczała dom. Część być może przewrócili
przeprowadzający inspekcję wołchwowie lub towarzyszący im grabarze, przysłani
po ciała aptekarza i jego żony. Agata towarzyszyła matce przy oględzinach
zwłok, tuż przed tym jak ułożono je na pogrzebowym stosie. Połamane żebra,
zapadnięta tchawica, zapewne rozszarpane płuca i ani kropli krwi w żyłach.
Zmory znały się na swojej robocie.
Mimo to
wiedźma nie potrafiła wykrzesać z siebie współczucia. Pamiętała dokładnie, jak
rodzice Klary przyszli do matki po radę, gdy ich córka po każdej pełni budziła
się blada i wycieńczona. Podejrzewali likantropię, a nie był to byle zarzut.
Żerczyni kazała im wówczas obserwować dziewczynę i wrócić do niej za miesiąc.
Aptekarz uznał jednak, że jest mądrzejszy od kapłanki. I kiedy zobaczył, jak z
ciała Klary ulatuje duch i czepia się najbliższego dębu, postanowił go po
prostu wyciąć. A rano znalazł jedyne dziecko martwe. Na nic zdały się lamenty i
błagania ludzi mocy. Czy dla kapłanów, czy dla magów było jasne, że dziewczynie
nic już nie pomoże. Odczynili czary potrzebne dla ochrony domowników i
odprowadzili Klarę w ostatnią wędrówkę do Nawii. Najwyraźniej jednak wcale jej
się tam nie spodobało, bo miesiąc później – za nic mając sobie ochronne
zaklęcia – wróciła i odpłaciła się rodzinie pięknym za nadobne. Na razie były
to jej pierwsze ofiary. Agata zamierzała jednak zadbać o to, żeby pozostały
również jedynymi.
Nie było
jej w mieście, gdy wydarzyła się ta tragedia. Pojechała do majątku państwa
Świnków, którzy regularnie spraszali w swoje progi ludzi mocy, a niektórych
nawet najmowali na stałe. Agacie dano do zrozumienia, że zawsze jest u nich
mile widziana. I wtedy przyszedł list od matki. Wiedźma wymówiła się sprawami
rodzinnymi, obiecując, że rychło wróci, i co koń wyskoczy pognała do Wrocławia.
Całą drogę wyrzucając sobie, że powinna była już wcześniej zauważyć, że z
przyjaciółką dzieje się coś niedobrego. Teraz mogła pomóc jej tylko w jeden
sposób.
Ostrożnie
lustrowała otoczenie. Zaklęcie wypisane wokół lewego oka pozwalało dostrzegać
to, co pozostawało ukryte przed ludzkim wzrokiem. Na razie jednak wnętrze kamienicy
nie różniło się niczym od innych opuszczonych domostw. Szóstym zmysłem
wyczuwała jednak dysonans w aurze tego miejsca. Coś było mocno powiązane z
kamienicą. Czaiło się na poziomie astralnym i z jakiegoś powodu nie dawało się
przegnać zaklęciami, którymi obłożono dom. Agata domyślała się, gdzie powinna
szukać upiora. Powoli wspięła się po schodach i ruszyła korytarzem do dobrze
znanej jej sypialni. Pokoju, w którym nieraz spędzała długie godziny, plotkując
albo grając z Klarą w szachy. Z każdym krokiem runa algiz na mostku wiedźmy
zdawała się pulsować. Agata poruszała się ostrożnie, jak polujący drapieżnik.
Zanim nacisnęła klamkę, rozpaliła jeszcze thurisaz, wytatuowaną na skroni.
Błyskawicznie spłynął na nią spokój, a dotychczasowe obawy zostały zepchnięte
na dno umysłu.
Wotanie i Welesie,
miejcie mnie w opiece – pomyślała, otwierając drzwi. Zakręciło jej się w
głowie, gdy każde z oczu dostrzegało odmienny obraz przez pryzmat wypisanego na
skórze zaklęcia. Prawe widziało pusty pokój. Lewe zauważyło skuloną postać w
rogu. Od nagiego, filigranowego ciała biła delikatna poświata.
- Klara? – odezwała się wiedźma. Wszystkie aktywne runiczne
tatuaże aż pulsowały, ostrzegając przed niebezpieczeństwem.
Odpowiedział
jej cichy szloch. Agata ostrożnie weszła do pokoju. Łkanie tylko przybrało na
sile.
- Klara! To ja, Agata! Chcę ci pomóc…
Istota podniosła głowę. Wiedźma aż się wzdrygnęła. Patrzyła
na nią para czarnych oczu, niemalże identycznych jak te, które na co dzień
widywała w lustrze.
- Pomóc? – zapytała zjawa przez łzy. Agata powoli skinęła
głową, kładąc jednocześnie dłoń na sakiewce z solą i suszonymi liśćmi brzozy.
- Pomóc? – powtórzyła Klara. Szloch stopniowo przechodził w
gardłowy, zwierzęcy warkot. – A gdzie byłaś, kiedy naprawdę potrzebowałam
pomocy?!
- Klara, nic nie wiedziałam! Przysięgam na Welesa!
Przyjechałam, jak tylko dostałam list!
- Nie wiedziałaś? – zmora podniosła się. – A podobno jesteś
wiedźmą! „Tą, która wie”!
- Nie wiemy wszystkiego, Klaro – cofnęła się o krok.
- To po co jesteście?! Dlaczego niektórzy z nas dostają to
błogosławieństwo, a inni muszą żyć skazani na łaskę i niełaskę silniejszych?!
Na bogów! To jest
Klara?! – pomyślała Agata. Wiedziała, że przyjaciółka żyje pod
nadopiekuńczymi skrzydłami rodziców, ale nie przeszłoby jej przez myśl, że to
może mieć takie skutki!
- Klaro, posłuchaj… - zaczęła, urwała jednak w pół zdania.
Zmora rozwinęła podobne ważce skrzydła i zaatakowała. Runa algiz na piersi
wiedźmy zmusiła jej ciało do gwałtownego uniku. Pazurzasta dłoń minęła ją o
włos. Agata sięgnęła do sakiewki. Wydobyła garść ususzonych liści zmieszanych z
solą i cisnęła je w kierunku upiora. Rozległ się przeszywający wrzask, wbrew
nadziejom czarownicy zjawa jednak nie zniknęła. Płynnie odwróciła się w jej
stronę, jeszcze bardziej wściekła. Kilka listków przykleiło się do świetlistego
ciała, dosłownie wtapiając się w skórę. Zmora z rykiem dopadła do
przeciwniczki. Ta, wiedziona runiczną magią, złapała ją za nadgarstek. Równie
dobrze mogłaby próbować utrzymać rozszalałego wołu. Znaki uruz na ramionach
wiedźmy dawały jednak siłę kilku rosłych mężczyzn. Agata zaparła się
nogami.
- Idź ty, cholero, do Welesa, czeka tam już na ciebie! –
warknęła. Klara otworzyła usta. Nie odpowiedziała jednak. Spomiędzy
zaostrzonych zębów wystrzelił rozdwojony język. Dziewczyna zaklęła i puściła
zmorę, wyginając ciało w uniku. Rozpaliła runę laguz, mającą przydać jej
szybkości. Za późno jednak! Upiór chwycił ją oburącz i cisnął jak szmacianą
lalkę. Wiedźma całą świadomością uczepiła się run ochronnych, ale i tak jęknęła
z bólu, gdy uderzyła w leżące pod ścianą pancerze, jakie decyzją rajców
miejskich musieli mieć wszyscy mieszkańcy na wypadek niepokojów lub konfliktów.
Na zmorę jednak najwyraźniej nie pomagały.
Pociemniało jej w oczach. Zmusiła
się, by rozpalić wytatuowane na sercu zaklęcie, w znakomitej większości
składające się z połączenia run uruz, fehu i jera. Poczuła falę ciepła,
rozpływającego się po ciele. Ból zniknął natychmiast. Wstała, odrzucają na boki
elementy zbroi. Chwyciła w dłoń
pogięty karwasz i cisnęła nim w zbliżającą się zmorę. Upiór syknął, gdy metal
rozciął mu policzek. Otworzył paszczę i strzelił w powietrze rozdwojonym
językiem. Nagle jednak odwrócił głowę, patrząc na coś u dołu schodów.
Agata zamarła. Na bogów! Przed
chwilą narobiła przecież tyle hałasu, że musiał go usłyszeć każdy bard w
kwartale! A co dopiero ojciec czekający pod kamienicą.
- Nie wchodź tu! – krzyknęła, ale zmora płynęła w powietrzu,
trzepocząc eterycznymi skrzydłami.
- Opiła się krwi aptekarza i wyhodowała fizycznie ciało! –
wiedźma już pędziła w ślad za upiorem.
Odpowiedział jej pomruk kobzy i syk wściekłej zmory. Duch
Klary krążył wokół Radomira, zbyt silny, by dać się przegnać muzyką, ale też
niezdolny przedrzeć się przez barierę dźwięku.
Bard nie
odpowiedział, skupiony na melodii. Twarz poszarzała mu z wysiłku, ale dłonie
pracowały z wyuczoną precyzją. Agata wiedziała jednak, że długo nie da rady utrzymać
upiora na dystans. Bardowska magia sprawdzała się w walce z demonami grasującymi
w wymiarze duchowym. Nie wygrywała jednak konfrontacji z cielesnym
przeciwnikiem. To było zadanie wiedźm i magów. Potrzebny byłby pulsar albo
jakiś uświęcony artefakt, ale tych trudno było się spodziewać we wrocławskiej
kamienicy. Rajcowie kazali jedynie trzymać w domach pancerze i przedmioty
służące walce z ogniem, a nie z siłą nieczystą.
I wtedy
Agata doznała olśnienia. Zerwała wiszący na ścianie bosak i rozpaliwszy mocniej
runy uruz na ramionach, rzuciła się w kierunku zmory. Wspomagana magią Wotana wybiła
się z zakrocznej nogi, zamachnęła bosakiem i z rozmachem wbiła go w ciało
upiora. Siła uderzenia przygwoździła demona do podłogi. Wył i miotał się, nie
zniknął jednak. Widać było, że lada moment się uwolni, a wtedy do czynienia
będą mieli z dużo bardziej rozwścieczoną zmorą.
- Trzeba by było chyba swarożycowego ognia, żeby Klarę do
Nawii odesłać – warknęła czarownica.
- Zwykły też by wystarczył, przynajmniej na jakiś czas. Ale
masz pewność, że nie spłonie pół miasta? – odparł bard, nie przestając uderzać
w struny.
Agata spojrzała na przyszpiloną maszkarę, która jeszcze niedawno była jej
przyjaciółką. Bez namysłu sięgnęła po rytualny nóż i ignorując protesty ojca,
nacięła opuszkę palca. Zgasiła zaklęcie zdrowia, by ranka nie zasklepiła się
zbyt szybko i zbliżyła się do miotającej się zmory. Wyciągnęła dłoń i posoką
namazała na bosaku runę kenaz. W tej samej chwili wystrzelił ku niej język
zmory. Krzyknęła, gdy owinął się wokół nacięcia. Poczuła, jak opada z sił, a
oczy zachodzą jej mgłą. Wtedy jednak tuż przed nią buchnął ogień. Bosak był z
metalu, płonął więc wyłącznie za sprawą czarów. Ciężkie krople roztopionego
metalu kapały na zmorę, która wyła rozpaczliwie. Nie puszczała jednak. Agata
poczuła ból w piersi, z trudnością łapała oddech.
Nagle
cuchnące, duszące powietrze znowu zaczęło docierać do płuc. To Radomir odciął
jęzor, wyrwawszy córce nóż z omdlałej dłoni. Szczątki nawet nie dotarły do
ziemi, rozsypując się w proch. Agata odzyskała jasność myślenia. Odsunęła się
od wrzeszczącego w agonii upiora. Z ponurą satysfakcją przyglądała się, jak
ciało zmory rozkłada się w kontakcie z ogniem i roztopionym metalem. Nie
odeszła nawet wtedy, gdy o demonie przypominał wyłącznie zamazany kontur i
krzepnąca plama na podłodze.
- Córeczko, chodź – Radomir położył wiedźmie dłoń na
ramieniu. – Ona już odeszła.
Agata pokręciła głową.
- Ale wróci – powiedziała.
- To cierpienie musiało odkupić jej winy – uspokoił ją
ojciec.
- Tu nie chodzi o to, że Weles jej nie wybaczył. To Klara
znienawidziła ludzi. Ona wróci. Za kilka tygodni albo lat, ale wróci na pewno.
***
- Ona może mieć rację – powiedziała Odeta, smarując dłoń
córki wyrobioną przez siebie maścią. – Jeśli ta biedaczka faktycznie odeszła
tak nieszczęśliwa, to znowu wyrwie się Welesowi.
- No, do wesela się zagoi – poklepała Agatę po zdrowej
dłoni. – Już się bałam, że mi was ktoś przyniesie w torbie, a tu proszę: tylko
wycieńczenie magią i jedna niewielka ranka! Masz do tego dryg!
- Ale przydałby ci się ktoś do duetu – orzekł Radomir. –
Byłbym spokojniejszy.
- Pomyślę – mruknęła
wiedźma.
- Nie dręcz się. Zrobiłaś wszystko, co mogłaś – uspokoiła ją
żerczyni.
- A Klara nadal nie spoczywa w pokoju! – wybuchła Agata. –
Taka ze mnie wiedźma, że nawet przyjaciółce nie umiałam pomóc!
- To nie ty ją tak skrzywdziłaś – powiedział łagodnie bard.
– Teraz trzeba pomyśleć, jak zadośćuczynić krzywdzie, której doznała…
- A gdyby tak zasadzić dąb? – wszyscy odwrócili się w
kierunku Gniewka, dotychczas milczącego w kącie.
- W miejsce tego, który ściął aptekarz – dodał chłopak, po
czym spuścił wzrok.
- Bogom dziękować za nasze zdolne dzieci! – Ojciec podszedł
do niego i poklepał go po ramieniu.
***
Agata
uklepywała ziemię. Miała nadzieję, że poznaczony runami żołądź wyrośnie na
majestatyczne drzewo. Takie, którego nikt nie ośmieli się ściąć. A nawet jeśli,
to Gniewko zadba, żeby w okolicy każdy znał plotkę o zamieszkującym go duchu.
Dopiero teraz wiedźma czuła ulgę. Zmazała również i swoją winę względem
przyjaciółki.
Wiatr
przywiał do niej zapach dymu z ofiarnych ognisk. Na Ostrowie znowu odbywały się
zapleciny. Kolejna dziewczynka wchodziła w dorosłość z całą ufnością, że ta
przyniesie jej radość i spełnienie. A Agata obiecała sobie dopilnować, by jak
najmniej osób spotkało rozczarowanie. Bogowie dali jej moc, a ojciec pokazał
runy. I miała zamiar wykorzystać to, by nieść ukojenie ludziom. Nie tylko tym
żywym. Wypełni swoje przeznaczenie. Choćby miała pokryć tatuażami każdy cal
swojej skóry.
Objaśnienia
Żerca – słowiański kapłan, odpowiedzialny za składanie
ofiar.
Swarożyc – słowiański bóg ognia.
Motanka - słowiańska laleczka-talizman. Motanka nie mogła
posiadać twarzy, a przy jej wykonaniu nie wolno było używać noża ani nożyczek.
Zapleciny – (zwane też wiankowinami) słowiański obrzęd
inicjacyjny, podczas którego dziewczynka wchodziła w wiek kobiecy. Podczas
uroczystości zaplatano dziecku włosy w warkocz, co symbolizowało wyjście z
chaotycznego wieku dziecięcego, oraz wkładano na głowę specjalnie przygotowany
na tę okazję wianek.
Ardzawień - słowiański demon, mieszkający na bagnach,
uosobienie brudu.
Dytko – słowiański demon porywający panny, które za długo
wpatrywały się w zwierciadło.
Podziomek – rodzaj skrzata.
Dadźbóg – słowiański bóg solarny.
Lunula – słowiański symbol księżyca, jak również symbol
kobiecości i płodności. Tu: talizman.
Swarzyca – (również swarga) słowiański symbol o niejasnej
genezie. Przypomina splecione ze sobą swastyki, tworzące kołowrót.
Pani Mokosz – słowiańska bogini płodności i urodzaju,
opiekunka kobiet.
Srala – demon, niemający nic wspólnego z pewną wstydliwą
przypadłością. Objawiał się jako silny podmuch wiatru.
Strzybóg – słowiański bóg wiatru.
Weles – słowiański bóg magii i mądrości, sprawujący pieczę
nad zaświatami. W imię Welesa składano również przysięgi.
Wotan – germański bóg mądrości. W Skandynawii czczony pod
imieniem Odyn. Jego świętymi zwierzętami były kruki.
Freya – germańska bogini miłości i mądrości.
Chors – słowiański bóg księżyca.
Stukacz - słowiański demon, odpowiadający za
niezidentyfikowane odgłosy w domach.
Delia – podbity futrem płaszcz.
Burmistrz kwartału – dawniej duże miasta –w tym Wrocław -
dzielono na kwartały, a władzę nad każdą z nich sprawował urzędnik zwany
„burmistrzem kwartału” albo z niemiecka „wiertelnikiem”.
„pęczki suszonej ruty
i brzezinowe witki” – ruta i brzoza miały odstraszać demony.
Ręce bogów – podobny do krzyża słowiański symbol.
Wołchw – słowiański kapłan, zajmujący się magicznymi
rytuałami.
Nawia – jedne ze słowiańskich zaświatów.
Karwasz – element pancerza, osłaniający przedramiona.