piątek, 17 stycznia 2020

Gnijąc w więzieniu


              Zawsze znaleźli się tacy, którzy koncertowo potrafili spieprzyć nawet najprostsze zadanie – jak na przykład własna śmierć. Albo co gorsza wyręczali się kim innym. Badylara bez wątpienia miała z takim właśnie przypadkiem do czynienia. Dziwaczne rany, ni to po stali, ni to po szponach dzikiej bestii nie pozostawiały żadnych wątpliwości. Odruchowo potarła przedramię, na którym widniał dokładnie taki sam, zabliźniony już ślad. Miała więcej szczęścia niż rozumu. Czego nie dało się powiedzieć o leżącym przed nią pechowcu. Nie miał szans się obronić, nawet gdyby zamiast do pługa przyuczano go do szabli. Cios został wyprowadzony z bliska, prosto w gardło. Dwa kolejne zeszły na pierś i ramiona, zapewne już dla zwykłej uciechy z lejącej się strumieniami juchy. Jeśli wierzyć zapłakanej babinie, to napastniczka jeszcze się w niej wytarzała. Jak zwierzę. Badylara miała ochotę splunąć. Obrzydliwej ruinie, w której oglądała truposza, niewiele by to zaszkodziło. Ale jakoś tak nie wypadało, chłopstwo i tak już trzęsło dupami ze strachu. Najpierw znaleźli nieprzytomną niewiastę, która po przyniesieniu do chaty rozszarpała troskliwego gospodarza. Potem jej śladem nadciągnęła rudowłosa bardka, domagająca się oględzin trupa. Tego byłoby za wiele nawet dla ludzi obytych z mocą i demonami.
              Zmarłemu zresztą też należał się szacunek. Badylara wyciągnęła więc zza paska flet i nabrawszy powietrza, nieomal z czułością przytknęła wargi do ustnika. W pomieszczeniu zabrzmiała łagodna melodia. Jeśli dusza zamordowanego nadal czepiała się starych kątów, muzyka powinna była wskazać jej drogę do Nawii, welesowego królestwa.
- Wrócicie mu życie? – szepnęła błagalnie stojąca obok starowinka, dotychczas w milczeniu znosząca ból.
Nie przerywając gry, Badylara potrząsnęła głową.
- Proszę, to mój jedyny syn…
              Nie odpowiedziała, bo i co miała niby powiedzieć? Że nawet gdyby jakimś cudem udało jej się podnieść ciało z martwych, to najpewniej rodzina prędko błagałaby ją na kolanach, żeby czym prędzej odesłać go w zaświaty? O ile z rodziny byłoby jeszcze co zbierać.
              Zakończyła utwór i zatknęła flet z powrotem za pasek.
- Błagam… - babina chwyciła ją spracowanymi dłońmi za rękaw wamsu.
Badylara zmusiła się, żeby spojrzeć w zapłakane, zapadnięte oczy.
- To wykracza poza moc jakiegokolwiek z bardów – powiedziała, wyjątkowo delikatnie jak na siebie odczepiając powykręcane od lat robienia w polu palce. – Spalcie ciało, by duch nie próbował wracać z Nawii. Już wieczerza u Welesa.

***

              Do celi wpadało tylko odrobinę światła. Prawie zapomniała już, jak wyglądało słońce i świat widziany w barwach innych niż różne odcienie szarości. Nie znała nawet wyglądu swojego więzienia. Jej ciało skuwały ciasne okowy, drąc skórę przy każdym ruchu. Nie ustawała jednak w wysiłkach, by się uwolnić. Co jakiś czas nawet udawało jej się dopaść któregoś ze swoich oprawców. Efekt był jednak zawsze ten sam – ból i ciasna cela.

***

              W chacie panował półmrok. Knot pojedynczej świecy tlił się z sykiem, dając więcej dymu niż światła. W rudym blasku jasnowłosa kobieta pochylała się nad rozrzuconymi na stole kościanymi krążkami. Na każdym z nich widniały starannie wyryte runa lub magiczny symbol. Z zamkniętymi oczyma wodziła nad nimi opuszkami, nie dotykając jednak żadnego z medalików. Nie spieszyła się. Pośpiech to był wskazany przy łapaniu pcheł a nie wróżeniu z kości, jak mawiała matula. Po dłuższej chwili ostrożnie musnęła powierzchnię jednego z symboli. Natychmiast zalśnił delikatną poświatą. Przesunęła dłonią nad stołem i wiedziona szóstym zmysłem, wybrała kolejny krążek. Potem następny. Wreszcie otworzyła czarne jak noc oczy, z namysłem wpatrując się w migoczące symbole. Runy dawno nie ułożyły się w tak zawiły wzorzec.
Gwizdnęła cicho, jakby z zaskoczeniem. Olbrzymi pies, leżący dotychczas spokojnie w rogu chaty, podniósł łeb i zastrzygł uszami.
- Szykujemy się na łowy – szepnęła jego pani.  

***

              Badylara nie rozpalała ognia. Noc była ciepła, ziemia oddawała gorąc, jaki wsiąkł w nią za dnia. Siedząc na końskiej derce, szukała w sakwie suszonego mięsa. Musiała jeść szybko, żeby potem nie zapluć ustnika fletu czy szałamai. A tych potrzebowała, jeśli dzisiaj by jej się poszczęściło i chociaż o krok wyprzedziłaby bestię. Polowała na nią od kilku tygodni, odkąd tylko zabliźniła się rana na ręku. Pamiętała doskonale zarówno ból, jak i twarz swojej przeciwniczki. Przybrała wówczas imię Melina, ale jak wołano ją naprawdę, tego nikt nie wiedział. Starczy, że udając barda, zjawiła się pewnego wieczoru w karczmie. Nie przyszło jej jednak na myśl, że w przybytku mogą odpoczywać prawdziwi słudzy Minstrela, zdolni zdemaskować oszustwo. No i wtedy się zaczęło! W Melinę jakby wstąpił diabeł! Badylara, jak na barda czy też raczej awanturnicę przystało, rzuciła się ją obezwładnić, bo co sobie miała żałować! Ale takiego obrotu spraw się nie spodziewała! Babsztyl był wyjątkowo silny i zwinny! Do tego kopniaki i ciosy nie robiły na niej najmniejszego wrażenia. Dopiero kiedy w walce rozerwała się jej koszula, Badylara zrozumiała przyczynę. Babsko gniło. Dosłownie. Flecistce nadal robiło się niedobrze, gdy sobie o tym przypominała. Mdłości szybko przechodziły jednak w gniew. Melinie udało się ją zranić i uciec z pola walki! A za taką zniewagę musiała zapłacić krwią! O ile jeszcze jakąś miała.
              Badylara była doświadczonym bardem. Widywała już rozmaite demony czy istoty zawieszone między światem żywych i umarłych. Czegoś takiego jednak nie spotkała ani ona, ani wyżsi rangą ludzie mocy. Ciemny lud nazwał toto strzygą. Proszę bardzo, mogła być sobie i strzyga, nawet jeśli zamiast szponów miała dwa noże. Nie czyniło jej to bynajmniej mniej niebezpieczną. Odkąd ruszyła w pościg, awanturnica widziała już kilka ofiar potwora. Żadna nie przeżyła. Musiała się więc spieszyć, zanim bestia dopadnie do kolejnego ludzkiego osiedla. Problem polegał jednak na tym, że nawet poruszając się pieszo, strzyga miała ponad trzy tygodnie przewagi. Badylara mogła tylko podążać śladem ciemnych pasm śmierci i cierpienia, pozostałych po niej na poziomie astralnym. A to było cholernie za mało.
              Nagle poczuła ciepło rozlewające się po piersi w miejscu, gdzie na czarnym wamsie nosiła srebrną broszę w kształcie triskelionu, symbolu bardów. Źrenice zielonych oczu awanturnicy zwęziły się gwałtownie, gdy wyostrzyła słuch. W okolicy aktywowała się magiczna aura. Twarz Badylary przeciął triumfalny uśmiech.
Pożegnaj się ze światem, murwo – pomyślała.

***

              Pamiętała, jak do tego doszło. Było to zresztą jedno z nielicznych wspomnień, jakich nie wypaczyły lata niewoli. Wszystko to było winą jednej złej decyzji – urodziła niechciane dziecko. I nie chodziło o to, że nawet nie pamiętała imienia jego ojca – ot przygody z Nocy Kupały. Takich przypadków jak ona co roku przybywało we wszystkich słowiańskich wsiach czy miasteczkach. Wiedźmy niechętnie spędzały wówczas płody, traktując stadka na dobrą sprawę bezpańskich dzieciaków jako skutek uboczny czerwcowych obrządków. Ale ona nie chciała być matką. Nie chciała wrzeszczącego darmozjada, wydzierającego z niej młodość i życie każdą nieprzespaną nocą, każdym dniem opieki. Nadała mu od razu pierwsze lepsze imię i podjęła decyzję - skoro bogini Mokosz tak miłowała dzieci, to mogła zająć się jeszcze jednym. A jak bachor zdechnie w lesie, to przewina szła na bogów.

***

              Badylara poruszała się bezszelestnie jak kot. Wysuszone igły, które tygodnie suszy obtrząsnęły z drzew, nie trzasnęły ani razu pod jej podkutymi butami. Wygłuszyła otoczenie wokół siebie. Co prawda sztuczka działała w obie strony i ona również nic nie słyszała, co było parszywym uczuciem. Słuch był dla barda ważniejszy od wzroku, ale nie wiedziała, jak czułymi zmysłami dysponował przeciwnik. Zacisnęła palce mocniej na rękojeści rapiera i okręciła płaszcz wokół lewego przedramienia. Tym razem nie da się zaskoczyć tak łatwo. Triskelion ostrzegał ją coraz silniejszymi falami ciepła. Zdążyła się już przyzwyczaić do tego uczucia. Zwłaszcza, że było dobrym przewodnikiem. Kiedy jego pulsowanie osiągnie pełnię mocy, zdejmie z siebie iluzję, znajdzie potwora i wsadzi mu rapier w rzyć.
Nie przewidywała jednak jednego – że potwór znajdzie ją pierwszy.

***

              Mokosz była jednak mściwą boginią. Odtąd co noc zsyłała na nią wizję ubożąt, stradcząt i rozmaitych dziecięcych demonków. I tak, jak zrobiłoby to dziecię, wysysała z niej życie każdą nocą powtarzających się koszmarów. Stawała się cieniem samej siebie, zawieszona gdzieś między życiem a śmiercią, między snem a jawą. Kiedy przypadkiem spotkała wędrowną wiedźmę, wstąpiła w nią nowa nadzieja. Wiedźma parała się zakazaną sztuką, mogła uwolnić ją raz na zawsze od upiornych dziecięcych głosików. Tylko ta myśl trzymała ją przy życiu. Tak mocno, że prawie zignorowała warunek wiedźmy, czyniący z niej swoją służkę. I to był prawdziwy błąd. 

***

Uderzenie zwaliło Badylarę z nóg. Miała na tyle rozsądku, żeby rozluźnić chwyt prawej ręki i uniknąć wybicia palców koszem rapiera. Ten zresztą nie sprawdzał się w walce z przeciwnikiem, który właśnie przygniatał ją do ziemi. Kopnęła kolanem w podbrzusze, starając się jednocześnie dosięgnąć noża, zatkniętego za wysoką cholewę zajezdniczych butów. Na próżno. Napastnik zaskowyczał, a chwilę później awanturnica poczuła ciężką łapę, przygniatającą pierś. Chciała uderzyć łokciem w mordę, ale nagle ucisk zelżał. Była nawet w stanie usiąść. Dobyła noża, wypatrując przeciwnika.
Prawie zachłysnęła się z wrażenia. Miała piekielnie dużo szczęścia. Przed nią siedział celtycki bojowy pies, zdolny bez problemu rozerwać kłami pancerz i zmiażdżyć kości masywną paszczą. Widywała już takie bestie, chociaż nigdy dotąd tak daleko w głębi Królestwa Słowiańskiego. Ten tu jednak nie wyglądał już wcale na wrogo nastawionego. Wywalił czerwony jęzor i przyglądał się Badylarze z namysłem. Odwzajemniła spojrzenie i nagle straciła pewność co do tego, że jest to czystej krwi celtycki pies. Miał zdecydowanie za długą sierść, zawadiacko zadarte uszy i niepasujący do bojowych bestii puszysty, kręcony jak szczotka do czyszczenia latryny ogon.
- O w mordę! Twoja matka to dopiero musiała być puszczalska! – skwitowała awanturnica, szukając rapieru. Oczywiście sztuczkę z wygłuszeniem szlag jasny trafił podczas szamotaniny i jeśli jakakolwiek siła nieczysta łaziła po lesie, to musiała już dawno dać nogę.
- To mnie zawdzięcza istnienie.
Badylara odwróciła głowę w kierunku, z którego dochodził głos. Błyskawicznie stanęła na nogach, ale zrezygnowała z użycia rapiera. Od stojącej nieopodal kobiety emanowała silna magiczna aura.
- Wolę nie wiedzieć, w jaki sposób – mruknęła bardka.
- I słusznie. Dłużej pożyjesz – odparła wiedźma. – Bard. Co, na Welesa, robi bard w środku lasu? – zapytała po chwili.
- Nie pytaj, acanka, a dłużej pożyjesz  – Badylara znalazła w końcu rapier i otarłszy klingę o płaszcz, z sykiem wsunęła go do pochwy.
- Co, z karczmy na zbity pysk wywalili? Śladzik elegancki został – nieznajoma przesunęła dłonią po twarzy w miejscu, gdzie na policzku Badylary widniała stara blizna.
- Ta, a acance oswojona kania dała dyla z tego gniazda na głowie? – odgryzła się awanturnica.
- Nie. Ale uważaj, bo umiem oblec w pióra pyskate baby, choć wpierw muszę znać ich imię. To jak cię wołają?
- Badylara.
- No proszę, ta słynna Badylara! – roześmiała się wiedźma. – Brat podobno kiedyś widział, jak rozwalasz łby o dna rynsztoków. Niezłe z ciebie ziółko! Mnie wołają Agata, a to Tojad, mój chowaniec.
- Czołem. Twojemu bratu też łeb rozwaliłam?
- Nie. Bardowie się zwykle za łby nie biorą. Oj, żebyś widziała swoją minę! Szczękę pozbieraj, bo ci do niej mrówek nalezie! Tak tak, mam brata barda! I ojca też, jak cię to zainteresuje.
- A matulę może arcymaga?
- Nie, żerczynię. Ale może nie stójmy tak jak te dwa kołki z Wolina, tylko rozbijmy razem obóz. Coś mi się widzi, że mamy do pogadania.

***

W błękitnym blasku eterycznego ognika, tańczącego nad kosturem Agaty, Badylara obserwowała swoją nową towarzyszkę z całą nieufnością, na jaką potrafiła zdobyć się baba. Triskelion, rozpoznawszy nową magiczną aurę, przestał grzać. Czyli znowu, psia krew, zmyła. No ale kto by przewidział, że po lasach kręci się nekromanta?!
Wiedźma nie kłamała, faktycznie musiała mieć podwójne dziedzictwo. Nawet jej wygląd wypaczyła magia. Tęczówki czarnych oczu praktycznie zlewały się ze źrenicami, co w półmroku wyglądało iście upiornie. Cud, że nikt jej osinowym kołkiem nie potraktował! Blada cera, do tego prawie białe włosy, związane byle jak w supeł na czubku głowy… Jeśli Agata chciała robić na ciemnym ludzie piorunujące wrażenie, to doskonale jej to wychodziło. 
- To mówisz, że strzyga przybrała jakieś imię i zdawała się mieć całkiem jasny cel, co? – zapytała wiedźma, związując rzemieniem garść piór. Dopiero po chwili Badylarze udało się dostrzec runy zapisane na każdym z nich.
- Ta, zarżnąć bardów – prychnęła. Podeszła do leżącego pod zasuszonym drzewem podróżnego worka i wyciągnęła zeń małe zawiniątko. Bez słowa podała je nekromantce.
Gdy Agata rozwinęła szmatkę, jej oczom ukazał się niewielki, zabrudzony medalik z potrójną spiralą. Triskelion.
- Miała go przy sobie – wyjaśniła Badylara.
- O bogowie… - szepnęła wiedźma. – To mógłby być mój brat albo ojciec…
- Czyli poprzedni właściciel…?
- Nie żyje. Pozwolisz, że przekażę go ojcu? Niech z nim zrobi, co należy…
Awanturnica wzruszyła ramionami.
- Czyli była świadoma tego, co robi. Umiała zaplanować swoje działania – podsumowała Agata, podnosząc pęk piór w stronę eterycznego światła. Przyjrzała im się krytycznie, ale chyba uznała swoją pracę za dobrze wykonaną, bo odłożyła amulet na bok, kiwając głową z zadowoleniem. – To powiem ci, mości Badylaro – z całą pewnością nie jest to prawdziwa strzyga.
- Tyle to i ja wiem. Ale skoroś, acanka, taka mądra, to mi powiedz, co to za latawica!
- Nie wiem. Runy powiedziały mi tylko, że kobieta, która zabija bardów, splecie bardzo potężny czar. Jeśli jej się to uda, zginą tysiące… Tylko człowiek mocy może bez konsekwencji zabić innego posiadającego dar. Wiedząc, że przeciwniczka nie może być bardzo daleko, szukałam jednego z nas, otoczonego aurą śmierci. Nie przewidziałam jednak, psia krew, że ty też na nią polujesz! No pomyślałby kto, bard cuchnący śmiercią!
- Odezwała się ta, przy której triskelion nagrzał się jak jajo w kurzej dupie!
- Starczy już tych uprzejmości, mości Badylaro. Wrogowie moich wrogów są moimi przyjaciółmi, jak mawia braciszek. Trzeba pomyśleć, jak tu zapolować na tę całą „strzygę”.

***

              Strażnicy coś planowali. Czuła to. Słyszała, jak okrążają jej celę, szepcząc między sobą. Chcieli ją zabić. Z pewnością. Bo czegóż innego mogła się po nich spodziewać? W końcu zabiła ich dziesiątki, próbując uciec. I zabije dwa razy tyle, jeśli będzie musiała walczyć o przeżycie.

***

               Badylarę obudziły dopiero promienie porannego słońca. Przetarła zmęczone oczy i usiadła, rozglądając się za towarzyszami. Zaklęła, zrywając się na równe nogi. Masywne drzewo, do którego wczoraj wiedźma przywiązała swojego siwka, teraz dygotało jak osika, gdy biedny zwierzak szarpał się na uwięzi. Uwiązany kawałek dalej Bies, czarny koń Badylary, kwiczał histerycznie. Awanturnica zaklęła szpetnie.
- Ocipiałaś?! Coś ty zrobiła temu biednemu zwierzakowi?!
- No już tak nie panikuj. Obiecałam ci znaleźć strzygę, to ją znajdziemy – odparła spokojnie Agata. – Koń nam w tym pomoże.
 - Zwłaszcza, psia krew, w takim stanie! – burknęła Badylara.
- Owszem. Szarpie się, bo wie, gdzie jest strzyga. No nie dąsaj się, złość piękności szkodzi. Ten triskelion bardzo mi pomógł spleść odpowiednie zaklęcie. Dusze zmarłych pragną zemsty. Poprowadzą nas.
- Cudownie! Czemu akurat koń a nie ten twój kundel?! Konie nie znoszą bytów nadprzyrodzonych!
- Tojada ogarnęłaby żądza krwi, straciłabym nad nim kontrolę. A koń będzie chciał się jak najszybciej pozbyć uciążliwego towarzystwa i doprowadzi nas do strzygi jak po sznurku. Ładuj się na to swoje bydle, czeka nas pracowity dzień.

***

              Kolejne godziny mijały w półmroku, rozbrzmiewając szeptami strażników. Gdy tylko czuła, że nie zwracają na nią uwagi, zaczynała szarpać się w okowach. Mozolne działania powoli zaczynały przynosić efekty. Ogniwa stawiały coraz mniejszy opór. Uśmiechnęła się spękanymi ustami. Już niedługo choć na moment będzie wolna.

***

              Pokryty magicznymi znakami koń pędził jak szalony, Bies ledwie za nim nadążał. Postoje robiły z rzadka, tylko na tyle, by spienione zwierzęta mogły złapać chwilkę wytchnienia. Upał dawał się we znaki, gorące powietrze paliło w płucach, pył wgryzał się w oczy, zgrzytał w zębach i oblepiał skórę szarą skorupą. Awanturnica zasuwała kapelusz głębiej na załzawione oczy i klęła w kamienie na Minstrela, swoje opiekuńcze bóstwo.
              Dopiero pod wieczór zaczęło się nieco ochładzać, ale powietrze nadal było duszne i gorzkie od kurzu. Konie już ciężko robiły bokami, a Tojad wywalił jęzor i dyszał jak stary Sarmata w wygódce. Agata bezgłośnie poruszyła ustami.
- Co? – burknęła Badylara.
- Uspokajam Tojada, że już niedaleko. Za tamtymi wzgórzami jest wioska, którą dzisiaj w nocy ma zaatakować strzyga – wyjaśniła wiedźma.
- Ty chcesz się tam pakować?! – flecistka szarpnęła za wodze. Biesa zarzucił łbem i prychnął niezadowolony, ale posłuchał.
- A co, strach cię obleciał? – odparła Agata, zatrzymując się kawałek dalej.
- Posłuchaj, acanka – wycedziła przez zęby Badylara. – Nie wiem, czy widziałaś, co zostawało z ludzi, którzy mieli bliskie spotkanie z tym babsztylem. Ja tak. I nie dopuszczę do tego znowu!
- Spokojnie, mości tchórzokwoko! – zaśmiała się Agata. – Zabezpieczymy wieśniaków i…
- A ja mam inny plan! Może cię zwiążemy i wystawimy jako przynętę, co? Akurat do tego się nadasz!
- Wiesz, gdzie sobie możesz wsadzić taki plan?
- A może na tobie sprawdzę, czy się da!
Przez moment patrzyły na siebie z furią w oczach, jak dwa rozwścieczone koty.
Wreszcie Agata wzruszyła ramionami.
- Jak tam sobie chcesz, mości Badylaro. Możesz zapolować na nią na otwartej przestrzeni i dać się rozszarpać na strzępy. Ja tam wolę odnieść sukces.
- Siedź i trzęś rzycią ze strachu w wiosce, jeśli taka wola. Ja tylko się obmyję z podróżnego kurzu i ruszam na łowy – odparła awanturnica i uderzywszy konia piętami, skierowała się między chaty.

***

              Słabsze ogniwo wreszcie puściło z trzaskiem. Poleciała do przodu, z impetem uderzyła o kamienną podłogę, ból rozlał się po jej ciele mdlącą falą. Przez moment leżała, ciężko dysząc, a każdy oddech zdawał się rozrywać skatowane ciało na kawałki. Wreszcie zebrała wszystkie siły i podniosła się na łokciach. Musiała się spieszyć, jeśli chciała wyrwać się stąd żywa.

***

              Agata siedziała w chacie przerażonego sołtysa, któremu dopiero co wytłumaczyła zaistniałą sytuację. Szkoda jej było chłopa, bo nic z tego nie rozumiał, ale cóż począć, takie życie. Tojad pilnował, żeby wszyscy siedzieli w zabezpieczonych zaklęciami chatach. Co prawda nie miała pewności, czy aby na pewno powstrzymają intruza, ale trzeba było spróbować.
              Zagrzechotała runicznymi krążkami w cynowym kubku, jak gdyby to były kości do gry. Wysypała je na chustę rozłożoną na stole, zamknęła oczy i powiodła dłonią nad medalikami. Czuła ich uspokajającą magię. Wybrała te, które wydały jej się odpowiednie i spojrzała na swoją wróżbę. Zaklęła szpetnie, zrywając się na równe nogi. Runy nauthiz, berkana i algiz świeciły się odwrócone. Coś szło bardzo nie po jej myśli.

***

              Badylara leżała przy ognisku, przykryta swoim wysłużonym płaszczem, pod którym ukrywała rapier. Nasłuchiwała. Cały wieczór spędziła na robieniu hałasu. A biorąc pod uwagę, że szałamaję mogły przekrzyczeć tylko dobrze nabite armaty, w promieniu kilkunastu łanów wszyscy musieli już wiedzieć o jej obecności. Strzyga, jeśli faktycznie gdzieś się czaiła, również. Runy tej całej Agaty twierdziły, że babsztyl poluje na bardów. To powinna się skusić, taka jej mać!
Skoro wiedźma chciała sobie czekać w wiosce, proszę bardzo. Ale strzygi się tam nie doczeka. Przydała się przynajmniej na coś – pozamykała chłopów w domach i zakazała wyłazić. I dobrze. Obędzie się może bez dodatkowych ofiar.
              Awanturnica dobrze się przygotowała. Na wszelki wypadek usypała wokół obozowiska okręg z soli. Co prawda ostatnio strzyga niekoniecznie bała się takich drobiazgów, ale może od tego czasu zatraciła już resztki człowieczeństwa i proste zabezpieczenie zadziała. A może nie będzie takiej potrzeby. Wyczulony słuch i triskelion powinny w porę wskazać zagrożenie. 
              Czas dłużył jej się niemiłosiernie. W lesie panowała martwa cisza, przerywana tylko trzaskaniem ognia i nerwowym parskaniem Biesa. Znak, że faktycznie w okolicy musiało czaić się coś groźnego. Srebrna brosza pulsowała leciutko, ale jeszcze nie tak, żeby zrywać się do walki. Równie dobrze mogła wykryć pozostałości jakichś starych czarów albo niegroźnego leśnego duszka.
Badylara zacisnęła palce na rękojeści rapieru. Czekała.

***

              Skradała się więziennym korytarzem najciszej, jak potrafiła. Słyszała czasem błąkających się strażników, ale póki co jeszcze na żadnego nie wpadła. Wyrwane ze ściany łańcuchy owinęła wokół ciała, ciążyły jej teraz niemiłosiernie i sprawiały ból przy każdym ruchu. Musiała jednak wytrzymać, jeśli chciała przeżyć. Nagle zatrzymała się, słysząc zgrzyt ostrzonej broni. Wyjrzała ostrożnie zza węgła. W stróżówce siedział strażnik. Nieludzkie, potworne oblicze wykrzywione było prymitywną żądzą krwi. Gdyby ją zauważył, byłoby po niej. Ale nie, jeszcze jej nie widział. Zbyt był zajęty. Obok niego leżały klucze. Zardzewiałe, toporne, jak gdyby całą swoją postacią miały przekazać więźniom, że nie ma dla nich nadziei. Ona jednak musiała się stąd wydostać za wszelką cenę. Musiała dopaść wiedźmę, która ją tu zamknęła. Bo wiedźma coś knuła. Czuła to całą sobą. Trzeba było ją powstrzymać! Ale do tego potrzebowała kluczy, strzeżonych przez potwora. Wiedziała, że nie da rady go wyminąć. Musiała wywabić go z kryjówki i zabić. 

***

              Krzyk zadzwonił w wyczulonych uszach Badylary jak grom samego Peruna. Awanturnica błyskawicznie zerwała się na nogi, oplatając płaszcz wokół przedramienia. Triskelion pulsował szaleńczo w rytm uderzeń serca. Psia krew, że też ktoś musiał się napatoczyć! Tak to jest powierzyć coś wiedźmie! Nawet bandy chłopów nie umie upilnować, taka jej mać! Przepełniony bólem głos rozległ się znowu. A niech to, trzeba Agacie zwrócić honor, to nie od wioski! Czyżby w lesie stała jakaś samotna chata?
              Wysuszone, otrząśnięte o wiele za wcześnie liście trzeszczały pod butami Badylary, jak gdyby na złą wróżbę. Nie mogła jednak wygłuszyć swoich kroków. Musiała zdążyć z pomocą tej durnej babie, której zachciało się włóczyć nocą po lesie! Brosza promieniowała nieprzyjemnym ciepłem, z każdą chwilą coraz silniej. Czyli strzyga musiała być gdzieś blisko.
              Nagle coś chwyciło ją za płaszcz i szarpnęło silnie. Zamierzyła się rapierem i już miała poczęstować napastnika stalą, gdy rozpoznała szeroką mordę Tojada. Przeklęty wszarz szarpał podbitą skórą tkaninę coraz mocniej! Jeśli udałoby mu się wyrwać płaszcz, Badylara mogła zapomnieć o parowaniu ciosów. Rapier kompletnie się do tego nie nadawał.
- Zostaw, kundlu! – warknęła, próbując sprezentować mu kopniaka. Omal nie straciła równowagi.
- Puszczaj, albo wsadzę ci stal w mordę! – zatoczyła się, gdy nagle puścił tkaninę. Wpatrywał się w nią gorejącymi ślepiami, z jego gardła wydobył się głuchy pomruk.
- Idź w diabły, suczy synu! – prychnęła Badylara, stając pewniej na nogach. Jeszcze wściekłego psa jej tu brakowało!
Warknął w odpowiedzi, jeżąc sierść. Otworzył zębatą mordę i zaszczekał ostrzegawczo.
- Sam się prosiłeś! – awanturnica zrobiła głęboki wypad, celując w rude gardło. Tojad odskoczył, ujadając wściekle. Złożył się do skoku. Uchyliła się. W samą porę! Tuż za nią na ziemię opadł ciemny kształt. Kły chowańca zacisnęły się na osłoniętej skórzanym karwaszem ręce, przyginając ofiarę do ziemi. Zielone oczy Badylary rozszerzył się ze zdumienia. Strzyga! Że też jej, psia krew, nie usłyszała!
Dopiero teraz poczuła mdlący odór zgnilizny, buchający ze szczupłego ciała. Zniekształcona, na wpół przegniła twarz wykrzywiona była z wściekłości i zaskoczenia. Strzyga była drobnej postury, olbrzymi pies powinien był bez problemu rzucić ją na ziemię jak szmacianą lalkę. Trzymała się jednak pewnie na nogach, natychmiast odzyskując fason. Wolną ręką sięgnęła po zatknięty za pas nóż. Badylara zwinęła płaszcz na podobieństwo bicza i chlasnęła nim w pokrytą liszajami dłoń, zbijając ją na bok. Normalny człowiek zwinąłby się z bólu, na nieumarłej nie zrobiło to jednak większego wrażenia. Zaparła się mocniej nogami i bez problemu wyszarpnęła rękę z paszczy Tojada, wyłamując przy tym jeden z kłów. Pies zaskamlał z bólu, pocierając pysk łapą. Strzyga odskoczyła z nadludzką zwinnością i opadła na ziemię kawałek dalej, lustrując przeciwników przekrwionymi, pożółkłymi oczami.
- Chodź tu, murwo! – krzyknęła Badylara, kręcąc ósemki płaszczem i starając się zdezorientować napastnika. Pies, warcząc wściekle, zachodził potwora z drugiej strony. Strzyga przenosiła spojrzenie między nimi. Wreszcie bez ostrzeżenia dała susa w kierunku chowańca, w ostatniej chwili uchylając się przed rozwartą paszczą. Kły kłapnęły w pustce. Tojad nie zdążył odskoczyć. Jeden z noży wbił mu się między żebra. Awanturnica zaklęła, spodziewając się, że zostanie na polu walki sama. Ku jej zdziwieniu cios nie zrobił jednak na psie większego wrażenia. Z rany nie popłynęła nawet kropla krwi. Obrócił się w miejscu, usiłując chwycić strzygę, która zdążyła przycupnąć kawałek dalej, nieruchoma jak maszkara z dachu. Była cholernie szybka, szybsza nawet niż ostatnio. Za to zdecydowanie mniej ludzka, zdawać by się mogło, że gdyby nie noże w przegniłych dłoniach, poruszałaby się na czworakach i kąsała poczerniałymi zębiskami.
              Rzuciła się na Badylarę, która zeszła trawersem w bok, wyprowadzając pchnięcie rapierem. Strzyga wolną ręką chwyciła za ostrze, nie bacząc na stal wgryzającą się w ciało, i szarpnęła z całej siły. Awanturnica aż sapnęła z wysiłku. Ależ poczwara była silna! Tojad z głuchym warkotem chwycił nogę nieumarłej, aż kły zgrzytnęły o kość! Może ją, psia krew, odgryzie! Ale nie! Strzyga rzuciła mu krótkie spojrzenie, po czym wraziła drugi nóż w jeden z oczodołów. Pies zaskamlał, zataczając się na bok i potrząsając łbem. A strzyga chwyciła rapier oburącz. Badylara odrzuciła płaszcz, sięgając po zatknięty za pas lewak. Chociaż zaczynała przeczuwać, że i tak gówno nim zdziała. Skoro na tej latawicy nie robiły wrażenia ciosy, zdolne powalić opancerzonego męża, to chyba była nie do zaciukania!
              Nagle coś białego przecięło powietrze. Pióro. Zwykłe gęsie pióro z nakreśloną nań runą. Ledwie dotknęło ciała strzygi, rozbłysło jaskrawo i stanęło w płomieniach. Zaskoczona nieumarła wrzasnęła ochryple i puściła rapier. Badylara na moment straciła równowagę, ale błyskawicznie stanęła pewniej na nogach.
- No żeś w samą porę przylazła! – warknęła do biegnącej w ich stronę Agaty. Wiedźma nie odpowiedziała, tylko wyciągnęła z pęku kolejne pióro. Dmuchnęła, posyłając je w stronę tarzającego się po ściółce demona. O dziwo, płomień nawet nie tknął suchych liści, pełzając tylko po gnijącym ciele. Przygasał jednak. Kolejne pióro chybiło celu, strzyga odturlała się na bok. Prosto pod nogi Badylary. Awanturnica dźgnęła między zapadnięte żebra, przyszpilając wyjącą z bólu nieumarłą do ziemi. Strzyga wiła się jak piskorz, to próbując wyszarpać rapier, to ryjąc ziemię pazurami. Badylara przycisnęła ją do ziemi podkutym butem, dobyła lewaka i wraziła stal w pierś, prosto w serce. Nieumarła zawyła po raz ostatni, zacisnęła obdarte już z ciała palce na wystającym z ciała żelastwie, po czym znieruchomiała.

***

              Nie udało jej się. Wiedźma wygrała – i to była ostatnia myśl, zanim pochłonęły ją ciemności.

***

              Badylara otarła pot z czoła, opadając ciężko na ściółkę. Była wyczerpana. Powinna powyciągać broń z tego plugastwa i doczyścić ostrza, ale jeszcze nie miała siły. Spojrzała na klęczącą przy Tojadzie Agatę.
- A to murwa! Gdzie ja teraz taką ładną celtycką czaszkę znajdę! – mruknęła wiedźma, wyciągając nóż z psiego oka. Mruknął tylko z niezadowoleniem.
- Jakim cudem on jeszcze żyje??! – jęknęła Badylara.
- Technicznie rzecz biorąc – nie żyje – nóż wreszcie ustąpił, wychodząc z ciała z obrzydliwym zgrzytem. Agata cisnęła go na bok. – No nie skamlaj, mazgaju, do wesela się zagoi! – poklepała piszczącego psa po zadartym nosie.
- No żebyś widziała swoją minę! – roześmiała się. – A czegoś ty się spodziewała po chowańcu nekromantki? Puszystego króliczka?
- Kuśki na sznurku, wiesz! Coś ty tak długo tutaj lazła! Wolniej się nie dało? – burknęła awanturnica, pocierając ciągle jeszcze ciepły triskelion.
- Koń za nic nie chciał tu leźć, pieszo musiałam biec. Ciesz się, że ci Tojada wysłałam, bo by cię strzyga wypatroszyła!
- No dzięki, dzięki – Badylara wreszcie wstała i walcząc z mdłościami, zbliżyła się do truchła. Agata już wyciągnęła z niego ostrza i bez cienia wstrętu oglądała ciało.
- Yh, co za parszywica! – splunęła Badylara.
Wiedźma wyciągnęła rytualny nóż i podważyła nim gnijącą skórę na czaszce.
- Tfu, nadal mnie jeszcze triskelion grzeje… - mruknęła Badylara.
- Co powiedziałaś?! – czarownica znieruchomiała.
- No triskelion… - urwała w pół słowa. Spojrzały po sobie przerażone. Artefakty zawsze milczały po odesłaniu siły nieczystej na drugą stronę. A to oznaczało…
- Patrz – szepnęła Agata. Awanturnica posłusznie uklękła obok i zmusiła się, żeby spojrzeć na trupa. Na czaszce widniał wyryty ciąg magicznych znaków, teraz już zapewne nieaktywnych.
- To była tylko marionetka. Fantom, mający odwrócić naszą uwagę – powiedziała bardzo powoli wiedźma.
- Ale te twoje zasrane runy mówiły, że baba zabija bardów i splata potężny czar, tak? – warknęła Badylara.
- Ale nie mówiły, że robi to własnymi rękoma.
              Awanturnica już miała dodać coś jeszcze, gdy po jej piersi rozlało się obezwładniające gorąco. Ciszę przeszył huk gromu, po nim powietrze zadygotało od wyładowania magii. Skuliła się, zamroczona bólem. Zmusiła się do otwarcia zamglonych łzami oczu i sięgnięcia po dar Minstrela. W samą porę, by wyczuć, jak pęka osnowa świata, a z czarnych rozdarć na świat wypełzają demony. 

Dark Forest

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz