Zawsze
znaleźli się tacy, którzy koncertowo potrafili spieprzyć nawet najprostsze
zadanie – jak na przykład własna śmierć. Albo co gorsza wyręczali się kim
innym. Badylara bez wątpienia miała z takim właśnie przypadkiem do czynienia.
Dziwaczne rany, ni to po stali, ni to po szponach dzikiej bestii nie
pozostawiały żadnych wątpliwości. Odruchowo potarła przedramię, na którym
widniał dokładnie taki sam, zabliźniony już ślad. Miała więcej szczęścia niż
rozumu. Czego nie dało się powiedzieć o leżącym przed nią pechowcu. Nie miał
szans się obronić, nawet gdyby zamiast do pługa przyuczano go do szabli. Cios
został wyprowadzony z bliska, prosto w gardło. Dwa kolejne zeszły na pierś i
ramiona, zapewne już dla zwykłej uciechy z lejącej się strumieniami juchy.
Jeśli wierzyć zapłakanej babinie, to napastniczka jeszcze się w niej wytarzała.
Jak zwierzę. Badylara miała ochotę splunąć. Obrzydliwej ruinie, w której
oglądała truposza, niewiele by to zaszkodziło. Ale jakoś tak nie wypadało,
chłopstwo i tak już trzęsło dupami ze strachu. Najpierw znaleźli nieprzytomną
niewiastę, która po przyniesieniu do chaty rozszarpała troskliwego gospodarza.
Potem jej śladem nadciągnęła rudowłosa bardka, domagająca się oględzin trupa.
Tego byłoby za wiele nawet dla ludzi obytych z mocą i demonami.
Zmarłemu
zresztą też należał się szacunek. Badylara wyciągnęła więc zza paska flet i
nabrawszy powietrza, nieomal z czułością przytknęła wargi do ustnika. W
pomieszczeniu zabrzmiała łagodna melodia. Jeśli dusza zamordowanego nadal
czepiała się starych kątów, muzyka powinna była wskazać jej drogę do Nawii,
welesowego królestwa.
- Wrócicie mu życie? – szepnęła błagalnie stojąca obok starowinka,
dotychczas w milczeniu znosząca ból.
Nie przerywając gry, Badylara potrząsnęła głową.
- Proszę, to mój jedyny syn…
Nie
odpowiedziała, bo i co miała niby powiedzieć? Że nawet gdyby jakimś cudem udało
jej się podnieść ciało z martwych, to najpewniej rodzina prędko błagałaby ją na
kolanach, żeby czym prędzej odesłać go w zaświaty? O ile z rodziny byłoby
jeszcze co zbierać.
Zakończyła
utwór i zatknęła flet z powrotem za pasek.
- Błagam… - babina chwyciła ją spracowanymi dłońmi za rękaw
wamsu.
Badylara zmusiła się, żeby spojrzeć w zapłakane, zapadnięte
oczy.
- To wykracza poza moc jakiegokolwiek z bardów – powiedziała,
wyjątkowo delikatnie jak na siebie odczepiając powykręcane od lat robienia w
polu palce. – Spalcie ciało, by duch nie próbował wracać z Nawii. Już wieczerza
u Welesa.
***
Do celi
wpadało tylko odrobinę światła. Prawie zapomniała już, jak wyglądało słońce i
świat widziany w barwach innych niż różne odcienie szarości. Nie znała nawet
wyglądu swojego więzienia. Jej ciało skuwały ciasne okowy, drąc skórę przy
każdym ruchu. Nie ustawała jednak w wysiłkach, by się uwolnić. Co jakiś czas
nawet udawało jej się dopaść któregoś ze swoich oprawców. Efekt był jednak
zawsze ten sam – ból i ciasna cela.
***
W chacie
panował półmrok. Knot pojedynczej świecy tlił się z sykiem, dając więcej dymu
niż światła. W rudym blasku jasnowłosa kobieta pochylała się nad rozrzuconymi
na stole kościanymi krążkami. Na każdym z nich widniały starannie wyryte runa
lub magiczny symbol. Z zamkniętymi oczyma wodziła nad nimi opuszkami, nie
dotykając jednak żadnego z medalików. Nie spieszyła się. Pośpiech to był
wskazany przy łapaniu pcheł a nie wróżeniu z kości, jak mawiała matula. Po
dłuższej chwili ostrożnie musnęła powierzchnię jednego z symboli. Natychmiast
zalśnił delikatną poświatą. Przesunęła dłonią nad stołem i wiedziona szóstym
zmysłem, wybrała kolejny krążek. Potem następny. Wreszcie otworzyła czarne jak
noc oczy, z namysłem wpatrując się w migoczące symbole. Runy dawno nie ułożyły
się w tak zawiły wzorzec.
Gwizdnęła cicho, jakby z zaskoczeniem. Olbrzymi pies, leżący
dotychczas spokojnie w rogu chaty, podniósł łeb i zastrzygł uszami.
- Szykujemy się na łowy – szepnęła jego pani.
***
Badylara
nie rozpalała ognia. Noc była ciepła, ziemia oddawała gorąc, jaki wsiąkł w nią
za dnia. Siedząc na końskiej derce, szukała w sakwie suszonego mięsa. Musiała
jeść szybko, żeby potem nie zapluć ustnika fletu czy szałamai. A tych
potrzebowała, jeśli dzisiaj by jej się poszczęściło i chociaż o krok
wyprzedziłaby bestię. Polowała na nią od kilku tygodni, odkąd tylko zabliźniła
się rana na ręku. Pamiętała doskonale zarówno ból, jak i twarz swojej
przeciwniczki. Przybrała wówczas imię Melina, ale jak wołano ją naprawdę, tego
nikt nie wiedział. Starczy, że udając barda, zjawiła się pewnego wieczoru w
karczmie. Nie przyszło jej jednak na myśl, że w przybytku mogą odpoczywać
prawdziwi słudzy Minstrela, zdolni zdemaskować oszustwo. No i wtedy się
zaczęło! W Melinę jakby wstąpił diabeł! Badylara, jak na barda czy też raczej awanturnicę
przystało, rzuciła się ją obezwładnić, bo co sobie miała żałować! Ale takiego
obrotu spraw się nie spodziewała! Babsztyl był wyjątkowo silny i zwinny! Do
tego kopniaki i ciosy nie robiły na niej najmniejszego wrażenia. Dopiero kiedy
w walce rozerwała się jej koszula, Badylara zrozumiała przyczynę. Babsko gniło.
Dosłownie. Flecistce nadal robiło się niedobrze, gdy sobie o tym przypominała.
Mdłości szybko przechodziły jednak w gniew. Melinie udało się ją zranić i uciec
z pola walki! A za taką zniewagę musiała zapłacić krwią! O ile jeszcze jakąś
miała.
Badylara
była doświadczonym bardem. Widywała już rozmaite demony czy istoty zawieszone
między światem żywych i umarłych. Czegoś takiego jednak nie spotkała ani ona,
ani wyżsi rangą ludzie mocy. Ciemny lud nazwał toto strzygą. Proszę bardzo,
mogła być sobie i strzyga, nawet jeśli zamiast szponów miała dwa noże. Nie
czyniło jej to bynajmniej mniej niebezpieczną. Odkąd ruszyła w pościg,
awanturnica widziała już kilka ofiar potwora. Żadna nie przeżyła. Musiała się
więc spieszyć, zanim bestia dopadnie do kolejnego ludzkiego osiedla. Problem polegał
jednak na tym, że nawet poruszając się pieszo, strzyga miała ponad trzy
tygodnie przewagi. Badylara mogła tylko podążać śladem ciemnych pasm śmierci i
cierpienia, pozostałych po niej na poziomie astralnym. A to było cholernie za
mało.
Nagle
poczuła ciepło rozlewające się po piersi w miejscu, gdzie na czarnym wamsie
nosiła srebrną broszę w kształcie triskelionu, symbolu bardów. Źrenice
zielonych oczu awanturnicy zwęziły się gwałtownie, gdy wyostrzyła słuch. W
okolicy aktywowała się magiczna aura. Twarz Badylary przeciął triumfalny
uśmiech.
Pożegnaj się ze światem, murwo – pomyślała.
***
Pamiętała,
jak do tego doszło. Było to zresztą jedno z nielicznych wspomnień, jakich nie
wypaczyły lata niewoli. Wszystko to było winą jednej złej decyzji – urodziła
niechciane dziecko. I nie chodziło o to, że nawet nie pamiętała imienia jego
ojca – ot przygody z Nocy Kupały. Takich przypadków jak ona co roku przybywało
we wszystkich słowiańskich wsiach czy miasteczkach. Wiedźmy niechętnie spędzały
wówczas płody, traktując stadka na dobrą sprawę bezpańskich dzieciaków jako
skutek uboczny czerwcowych obrządków. Ale ona nie chciała być matką. Nie
chciała wrzeszczącego darmozjada, wydzierającego z niej młodość i życie każdą
nieprzespaną nocą, każdym dniem opieki. Nadała mu od razu pierwsze lepsze imię
i podjęła decyzję - skoro bogini Mokosz tak miłowała dzieci, to mogła zająć się
jeszcze jednym. A jak bachor zdechnie w lesie, to przewina szła na bogów.
***
Badylara
poruszała się bezszelestnie jak kot. Wysuszone igły, które tygodnie suszy
obtrząsnęły z drzew, nie trzasnęły ani razu pod jej podkutymi butami. Wygłuszyła
otoczenie wokół siebie. Co prawda sztuczka działała w obie strony i ona również
nic nie słyszała, co było parszywym uczuciem. Słuch był dla barda ważniejszy od
wzroku, ale nie wiedziała, jak czułymi zmysłami dysponował przeciwnik.
Zacisnęła palce mocniej na rękojeści rapiera i okręciła płaszcz wokół lewego
przedramienia. Tym razem nie da się zaskoczyć tak łatwo. Triskelion ostrzegał
ją coraz silniejszymi falami ciepła. Zdążyła się już przyzwyczaić do tego
uczucia. Zwłaszcza, że było dobrym przewodnikiem. Kiedy jego pulsowanie
osiągnie pełnię mocy, zdejmie z siebie iluzję, znajdzie potwora i wsadzi mu
rapier w rzyć.
Nie przewidywała jednak jednego –
że potwór znajdzie ją pierwszy.
***
Mokosz
była jednak mściwą boginią. Odtąd co noc zsyłała na nią wizję ubożąt, stradcząt
i rozmaitych dziecięcych demonków. I tak, jak zrobiłoby to dziecię, wysysała z
niej życie każdą nocą powtarzających się koszmarów. Stawała się cieniem samej
siebie, zawieszona gdzieś między życiem a śmiercią, między snem a jawą. Kiedy
przypadkiem spotkała wędrowną wiedźmę, wstąpiła w nią nowa nadzieja. Wiedźma
parała się zakazaną sztuką, mogła uwolnić ją raz na zawsze od upiornych
dziecięcych głosików. Tylko ta myśl trzymała ją przy życiu. Tak mocno, że
prawie zignorowała warunek wiedźmy, czyniący z niej swoją służkę. I to był
prawdziwy błąd.
***
Uderzenie zwaliło Badylarę z nóg.
Miała na tyle rozsądku, żeby rozluźnić chwyt prawej ręki i uniknąć wybicia
palców koszem rapiera. Ten zresztą nie sprawdzał się w walce z przeciwnikiem,
który właśnie przygniatał ją do ziemi. Kopnęła kolanem w podbrzusze, starając
się jednocześnie dosięgnąć noża, zatkniętego za wysoką cholewę zajezdniczych
butów. Na próżno. Napastnik zaskowyczał, a chwilę później awanturnica poczuła
ciężką łapę, przygniatającą pierś. Chciała uderzyć łokciem w mordę, ale nagle
ucisk zelżał. Była nawet w stanie usiąść. Dobyła noża, wypatrując przeciwnika.
Prawie zachłysnęła się z
wrażenia. Miała piekielnie dużo szczęścia. Przed nią siedział celtycki bojowy
pies, zdolny bez problemu rozerwać kłami pancerz i zmiażdżyć kości masywną paszczą.
Widywała już takie bestie, chociaż nigdy dotąd tak daleko w głębi Królestwa Słowiańskiego.
Ten tu jednak nie wyglądał już wcale na wrogo nastawionego. Wywalił czerwony
jęzor i przyglądał się Badylarze z namysłem. Odwzajemniła spojrzenie i nagle
straciła pewność co do tego, że jest to czystej krwi celtycki pies. Miał
zdecydowanie za długą sierść, zawadiacko zadarte uszy i niepasujący do bojowych
bestii puszysty, kręcony jak szczotka do czyszczenia latryny ogon.
- O w mordę! Twoja matka to dopiero musiała być puszczalska!
– skwitowała awanturnica, szukając rapieru. Oczywiście sztuczkę z wygłuszeniem
szlag jasny trafił podczas szamotaniny i jeśli jakakolwiek siła nieczysta
łaziła po lesie, to musiała już dawno dać nogę.
- To mnie zawdzięcza istnienie.
Badylara odwróciła głowę w kierunku, z którego dochodził
głos. Błyskawicznie stanęła na nogach, ale zrezygnowała z użycia rapiera. Od
stojącej nieopodal kobiety emanowała silna magiczna aura.
- Wolę nie wiedzieć, w jaki sposób – mruknęła bardka.
- I słusznie. Dłużej pożyjesz – odparła wiedźma. – Bard. Co,
na Welesa, robi bard w środku lasu? – zapytała po chwili.
- Nie pytaj, acanka, a dłużej pożyjesz – Badylara znalazła w końcu rapier i otarłszy klingę
o płaszcz, z sykiem wsunęła go do pochwy.
- Co, z karczmy na zbity pysk wywalili? Śladzik elegancki
został – nieznajoma przesunęła dłonią po twarzy w miejscu, gdzie na policzku
Badylary widniała stara blizna.
- Ta, a acance oswojona kania dała dyla z tego gniazda na
głowie? – odgryzła się awanturnica.
- Nie. Ale uważaj, bo umiem oblec w pióra pyskate baby, choć
wpierw muszę znać ich imię. To jak cię wołają?
- Badylara.
- No proszę, ta słynna Badylara! – roześmiała się wiedźma. –
Brat podobno kiedyś widział, jak rozwalasz łby o dna rynsztoków. Niezłe z
ciebie ziółko! Mnie wołają Agata, a to Tojad, mój chowaniec.
- Czołem. Twojemu bratu też łeb rozwaliłam?
- Nie. Bardowie się zwykle za łby nie biorą. Oj, żebyś
widziała swoją minę! Szczękę pozbieraj, bo ci do niej mrówek nalezie! Tak tak,
mam brata barda! I ojca też, jak cię to zainteresuje.
- A matulę może arcymaga?
- Nie, żerczynię. Ale może nie stójmy tak jak te dwa kołki z
Wolina, tylko rozbijmy razem obóz. Coś mi się widzi, że mamy do pogadania.
***
W błękitnym blasku eterycznego
ognika, tańczącego nad kosturem Agaty, Badylara obserwowała swoją nową
towarzyszkę z całą nieufnością, na jaką potrafiła zdobyć się baba. Triskelion,
rozpoznawszy nową magiczną aurę, przestał grzać. Czyli znowu, psia krew, zmyła.
No ale kto by przewidział, że po lasach kręci się nekromanta?!
Wiedźma nie kłamała, faktycznie
musiała mieć podwójne dziedzictwo. Nawet jej wygląd wypaczyła magia. Tęczówki
czarnych oczu praktycznie zlewały się ze źrenicami, co w półmroku wyglądało
iście upiornie. Cud, że nikt jej osinowym kołkiem nie potraktował! Blada cera,
do tego prawie białe włosy, związane byle jak w supeł na czubku głowy… Jeśli
Agata chciała robić na ciemnym ludzie piorunujące wrażenie, to doskonale jej to
wychodziło.
- To mówisz, że strzyga przybrała jakieś imię i zdawała się
mieć całkiem jasny cel, co? – zapytała wiedźma, związując rzemieniem garść
piór. Dopiero po chwili Badylarze udało się dostrzec runy zapisane na każdym z
nich.
- Ta, zarżnąć bardów – prychnęła. Podeszła do leżącego pod
zasuszonym drzewem podróżnego worka i wyciągnęła zeń małe zawiniątko. Bez słowa
podała je nekromantce.
Gdy Agata rozwinęła szmatkę, jej oczom ukazał się niewielki,
zabrudzony medalik z potrójną spiralą. Triskelion.
- Miała go przy sobie – wyjaśniła Badylara.
- O bogowie… - szepnęła wiedźma. – To mógłby być mój brat
albo ojciec…
- Czyli poprzedni właściciel…?
- Nie żyje. Pozwolisz, że przekażę go ojcu? Niech z nim
zrobi, co należy…
Awanturnica wzruszyła ramionami.
- Czyli była świadoma tego, co robi. Umiała zaplanować swoje
działania – podsumowała Agata, podnosząc pęk piór w stronę eterycznego światła.
Przyjrzała im się krytycznie, ale chyba uznała swoją pracę za dobrze wykonaną,
bo odłożyła amulet na bok, kiwając głową z zadowoleniem. – To powiem ci, mości
Badylaro – z całą pewnością nie jest to prawdziwa strzyga.
- Tyle to i ja wiem. Ale skoroś, acanka, taka mądra, to mi powiedz,
co to za latawica!
- Nie wiem. Runy powiedziały mi tylko, że kobieta, która
zabija bardów, splecie bardzo potężny czar. Jeśli jej się to uda, zginą
tysiące… Tylko człowiek mocy może bez konsekwencji zabić innego posiadającego
dar. Wiedząc, że przeciwniczka nie może być bardzo daleko, szukałam jednego z
nas, otoczonego aurą śmierci. Nie przewidziałam jednak, psia krew, że ty też na
nią polujesz! No pomyślałby kto, bard cuchnący śmiercią!
- Odezwała się ta, przy której triskelion nagrzał się jak jajo
w kurzej dupie!
- Starczy już tych uprzejmości, mości Badylaro. Wrogowie
moich wrogów są moimi przyjaciółmi, jak mawia braciszek. Trzeba pomyśleć, jak
tu zapolować na tę całą „strzygę”.
***
Strażnicy
coś planowali. Czuła to. Słyszała, jak okrążają jej celę, szepcząc między sobą.
Chcieli ją zabić. Z pewnością. Bo czegóż innego mogła się po nich spodziewać? W
końcu zabiła ich dziesiątki, próbując uciec. I zabije dwa razy tyle, jeśli
będzie musiała walczyć o przeżycie.
***
Badylarę obudziły dopiero promienie porannego
słońca. Przetarła zmęczone oczy i usiadła, rozglądając się za towarzyszami. Zaklęła,
zrywając się na równe nogi. Masywne drzewo, do którego wczoraj wiedźma
przywiązała swojego siwka, teraz dygotało jak osika, gdy biedny zwierzak szarpał
się na uwięzi. Uwiązany kawałek dalej Bies, czarny koń Badylary, kwiczał
histerycznie. Awanturnica zaklęła szpetnie.
- Ocipiałaś?! Coś ty zrobiła temu biednemu zwierzakowi?!
- No już tak nie panikuj. Obiecałam ci znaleźć strzygę, to
ją znajdziemy – odparła spokojnie Agata. – Koń nam w tym pomoże.
- Zwłaszcza, psia
krew, w takim stanie! – burknęła Badylara.
- Owszem. Szarpie się, bo wie, gdzie jest strzyga. No nie
dąsaj się, złość piękności szkodzi. Ten triskelion bardzo mi pomógł spleść
odpowiednie zaklęcie. Dusze zmarłych pragną zemsty. Poprowadzą nas.
- Cudownie! Czemu akurat koń a nie ten twój kundel?! Konie
nie znoszą bytów nadprzyrodzonych!
- Tojada ogarnęłaby żądza krwi, straciłabym nad nim
kontrolę. A koń będzie chciał się jak najszybciej pozbyć uciążliwego
towarzystwa i doprowadzi nas do strzygi jak po sznurku. Ładuj się na to swoje
bydle, czeka nas pracowity dzień.
***
Kolejne
godziny mijały w półmroku, rozbrzmiewając szeptami strażników. Gdy tylko czuła,
że nie zwracają na nią uwagi, zaczynała szarpać się w okowach. Mozolne
działania powoli zaczynały przynosić efekty. Ogniwa stawiały coraz mniejszy
opór. Uśmiechnęła się spękanymi ustami. Już niedługo choć na moment będzie
wolna.
***
Pokryty
magicznymi znakami koń pędził jak szalony, Bies ledwie za nim nadążał. Postoje
robiły z rzadka, tylko na tyle, by spienione zwierzęta mogły złapać chwilkę
wytchnienia. Upał dawał się we znaki, gorące powietrze paliło w płucach, pył
wgryzał się w oczy, zgrzytał w zębach i oblepiał skórę szarą skorupą.
Awanturnica zasuwała kapelusz głębiej na załzawione oczy i klęła w kamienie na Minstrela,
swoje opiekuńcze bóstwo.
Dopiero
pod wieczór zaczęło się nieco ochładzać, ale powietrze nadal było duszne i
gorzkie od kurzu. Konie już ciężko robiły bokami, a Tojad wywalił jęzor i
dyszał jak stary Sarmata w wygódce. Agata bezgłośnie poruszyła ustami.
- Co? – burknęła Badylara.
- Uspokajam Tojada, że już niedaleko. Za tamtymi wzgórzami
jest wioska, którą dzisiaj w nocy ma zaatakować strzyga – wyjaśniła wiedźma.
- Ty chcesz się tam pakować?! – flecistka szarpnęła za wodze.
Biesa zarzucił łbem i prychnął niezadowolony, ale posłuchał.
- A co, strach cię obleciał? – odparła Agata, zatrzymując
się kawałek dalej.
- Posłuchaj, acanka – wycedziła przez zęby Badylara. – Nie
wiem, czy widziałaś, co zostawało z ludzi, którzy mieli bliskie spotkanie z tym
babsztylem. Ja tak. I nie dopuszczę do tego znowu!
- Spokojnie, mości tchórzokwoko! – zaśmiała się Agata. –
Zabezpieczymy wieśniaków i…
- A ja mam inny plan! Może cię zwiążemy i wystawimy jako
przynętę, co? Akurat do tego się nadasz!
- Wiesz, gdzie sobie możesz wsadzić taki plan?
- A może na tobie sprawdzę, czy się da!
Przez moment patrzyły na siebie z furią w oczach, jak dwa
rozwścieczone koty.
Wreszcie Agata wzruszyła ramionami.
- Jak tam sobie chcesz, mości Badylaro. Możesz zapolować na
nią na otwartej przestrzeni i dać się rozszarpać na strzępy. Ja tam wolę
odnieść sukces.
- Siedź i trzęś rzycią ze strachu w wiosce, jeśli taka wola.
Ja tylko się obmyję z podróżnego kurzu i ruszam na łowy – odparła awanturnica i
uderzywszy konia piętami, skierowała się między chaty.
***
Słabsze
ogniwo wreszcie puściło z trzaskiem. Poleciała do przodu, z impetem uderzyła o
kamienną podłogę, ból rozlał się po jej ciele mdlącą falą. Przez moment leżała,
ciężko dysząc, a każdy oddech zdawał się rozrywać skatowane ciało na kawałki.
Wreszcie zebrała wszystkie siły i podniosła się na łokciach. Musiała się
spieszyć, jeśli chciała wyrwać się stąd żywa.
***
Agata
siedziała w chacie przerażonego sołtysa, któremu dopiero co wytłumaczyła
zaistniałą sytuację. Szkoda jej było chłopa, bo nic z tego nie rozumiał, ale
cóż począć, takie życie. Tojad pilnował, żeby wszyscy siedzieli w
zabezpieczonych zaklęciami chatach. Co prawda nie miała pewności, czy aby na
pewno powstrzymają intruza, ale trzeba było spróbować.
Zagrzechotała
runicznymi krążkami w cynowym kubku, jak gdyby to były kości do gry. Wysypała
je na chustę rozłożoną na stole, zamknęła oczy i powiodła dłonią nad medalikami.
Czuła ich uspokajającą magię. Wybrała te, które wydały jej się odpowiednie i
spojrzała na swoją wróżbę. Zaklęła szpetnie, zrywając się na równe nogi. Runy
nauthiz, berkana i algiz świeciły się odwrócone. Coś szło bardzo nie po jej
myśli.
***
Badylara
leżała przy ognisku, przykryta swoim wysłużonym płaszczem, pod którym ukrywała
rapier. Nasłuchiwała. Cały wieczór spędziła na robieniu hałasu. A biorąc pod
uwagę, że szałamaję mogły przekrzyczeć tylko dobrze nabite armaty, w promieniu
kilkunastu łanów wszyscy musieli już wiedzieć o jej obecności. Strzyga, jeśli
faktycznie gdzieś się czaiła, również. Runy tej całej Agaty twierdziły, że
babsztyl poluje na bardów. To powinna się skusić, taka jej mać!
Skoro wiedźma chciała sobie
czekać w wiosce, proszę bardzo. Ale strzygi się tam nie doczeka. Przydała się
przynajmniej na coś – pozamykała chłopów w domach i zakazała wyłazić. I dobrze.
Obędzie się może bez dodatkowych ofiar.
Awanturnica
dobrze się przygotowała. Na wszelki wypadek usypała wokół obozowiska okręg z
soli. Co prawda ostatnio strzyga niekoniecznie bała się takich drobiazgów, ale
może od tego czasu zatraciła już resztki człowieczeństwa i proste
zabezpieczenie zadziała. A może nie będzie takiej potrzeby. Wyczulony słuch i
triskelion powinny w porę wskazać zagrożenie.
Czas
dłużył jej się niemiłosiernie. W lesie panowała martwa cisza, przerywana tylko
trzaskaniem ognia i nerwowym parskaniem Biesa. Znak, że faktycznie w okolicy
musiało czaić się coś groźnego. Srebrna brosza pulsowała leciutko, ale jeszcze
nie tak, żeby zrywać się do walki. Równie dobrze mogła wykryć pozostałości
jakichś starych czarów albo niegroźnego leśnego duszka.
Badylara zacisnęła palce na rękojeści rapieru. Czekała.
***
Skradała
się więziennym korytarzem najciszej, jak potrafiła. Słyszała czasem błąkających
się strażników, ale póki co jeszcze na żadnego nie wpadła. Wyrwane ze ściany
łańcuchy owinęła wokół ciała, ciążyły jej teraz niemiłosiernie i sprawiały ból
przy każdym ruchu. Musiała jednak wytrzymać, jeśli chciała przeżyć. Nagle
zatrzymała się, słysząc zgrzyt ostrzonej broni. Wyjrzała ostrożnie zza węgła. W
stróżówce siedział strażnik. Nieludzkie, potworne oblicze wykrzywione było
prymitywną żądzą krwi. Gdyby ją zauważył, byłoby po niej. Ale nie, jeszcze jej
nie widział. Zbyt był zajęty. Obok niego leżały klucze. Zardzewiałe, toporne,
jak gdyby całą swoją postacią miały przekazać więźniom, że nie ma dla nich
nadziei. Ona jednak musiała się stąd wydostać za wszelką cenę. Musiała dopaść
wiedźmę, która ją tu zamknęła. Bo wiedźma coś knuła. Czuła to całą sobą. Trzeba
było ją powstrzymać! Ale do tego potrzebowała kluczy, strzeżonych przez
potwora. Wiedziała, że nie da rady go wyminąć. Musiała wywabić go z kryjówki i
zabić.
***
Krzyk
zadzwonił w wyczulonych uszach Badylary jak grom samego Peruna. Awanturnica
błyskawicznie zerwała się na nogi, oplatając płaszcz wokół przedramienia.
Triskelion pulsował szaleńczo w rytm uderzeń serca. Psia krew, że też ktoś
musiał się napatoczyć! Tak to jest powierzyć coś wiedźmie! Nawet bandy chłopów
nie umie upilnować, taka jej mać! Przepełniony bólem głos rozległ się znowu. A
niech to, trzeba Agacie zwrócić honor, to nie od wioski! Czyżby w lesie stała
jakaś samotna chata?
Wysuszone,
otrząśnięte o wiele za wcześnie liście trzeszczały pod butami Badylary, jak
gdyby na złą wróżbę. Nie mogła jednak wygłuszyć swoich kroków. Musiała zdążyć z
pomocą tej durnej babie, której zachciało się włóczyć nocą po lesie! Brosza
promieniowała nieprzyjemnym ciepłem, z każdą chwilą coraz silniej. Czyli
strzyga musiała być gdzieś blisko.
Nagle coś
chwyciło ją za płaszcz i szarpnęło silnie. Zamierzyła się rapierem i już miała
poczęstować napastnika stalą, gdy rozpoznała szeroką mordę Tojada. Przeklęty
wszarz szarpał podbitą skórą tkaninę coraz mocniej! Jeśli udałoby mu się wyrwać
płaszcz, Badylara mogła zapomnieć o parowaniu ciosów. Rapier kompletnie się do
tego nie nadawał.
- Zostaw, kundlu! – warknęła, próbując sprezentować mu
kopniaka. Omal nie straciła równowagi.
- Puszczaj, albo wsadzę ci stal w mordę! – zatoczyła się,
gdy nagle puścił tkaninę. Wpatrywał się w nią gorejącymi ślepiami, z jego
gardła wydobył się głuchy pomruk.
- Idź w diabły, suczy synu! – prychnęła Badylara, stając
pewniej na nogach. Jeszcze wściekłego psa jej tu brakowało!
Warknął w odpowiedzi, jeżąc sierść. Otworzył zębatą mordę i
zaszczekał ostrzegawczo.
- Sam się prosiłeś! – awanturnica zrobiła głęboki wypad,
celując w rude gardło. Tojad odskoczył, ujadając wściekle. Złożył się do skoku.
Uchyliła się. W samą porę! Tuż za nią na ziemię opadł ciemny kształt. Kły chowańca
zacisnęły się na osłoniętej skórzanym karwaszem ręce, przyginając ofiarę do
ziemi. Zielone oczy Badylary rozszerzył się ze zdumienia. Strzyga! Że też jej,
psia krew, nie usłyszała!
Dopiero teraz poczuła mdlący odór zgnilizny, buchający ze
szczupłego ciała. Zniekształcona, na wpół przegniła twarz wykrzywiona była z wściekłości
i zaskoczenia. Strzyga była drobnej postury, olbrzymi pies powinien był bez
problemu rzucić ją na ziemię jak szmacianą lalkę. Trzymała się jednak pewnie na
nogach, natychmiast odzyskując fason. Wolną ręką sięgnęła po zatknięty za pas
nóż. Badylara zwinęła płaszcz na podobieństwo bicza i chlasnęła nim w pokrytą
liszajami dłoń, zbijając ją na bok. Normalny człowiek zwinąłby się z bólu, na
nieumarłej nie zrobiło to jednak większego wrażenia. Zaparła się mocniej nogami
i bez problemu wyszarpnęła rękę z paszczy Tojada, wyłamując przy tym jeden z
kłów. Pies zaskamlał z bólu, pocierając pysk łapą. Strzyga odskoczyła z
nadludzką zwinnością i opadła na ziemię kawałek dalej, lustrując przeciwników
przekrwionymi, pożółkłymi oczami.
- Chodź tu, murwo! – krzyknęła Badylara, kręcąc ósemki
płaszczem i starając się zdezorientować napastnika. Pies, warcząc wściekle, zachodził
potwora z drugiej strony. Strzyga przenosiła spojrzenie między nimi. Wreszcie
bez ostrzeżenia dała susa w kierunku chowańca, w ostatniej chwili uchylając się
przed rozwartą paszczą. Kły kłapnęły w pustce. Tojad nie zdążył odskoczyć.
Jeden z noży wbił mu się między żebra. Awanturnica zaklęła, spodziewając się,
że zostanie na polu walki sama. Ku jej zdziwieniu cios nie zrobił jednak na
psie większego wrażenia. Z rany nie popłynęła nawet kropla krwi. Obrócił się w
miejscu, usiłując chwycić strzygę, która zdążyła przycupnąć kawałek dalej,
nieruchoma jak maszkara z dachu. Była cholernie szybka, szybsza nawet niż
ostatnio. Za to zdecydowanie mniej ludzka, zdawać by się mogło, że gdyby nie
noże w przegniłych dłoniach, poruszałaby się na czworakach i kąsała
poczerniałymi zębiskami.
Rzuciła
się na Badylarę, która zeszła trawersem w bok, wyprowadzając pchnięcie
rapierem. Strzyga wolną ręką chwyciła za ostrze, nie bacząc na stal wgryzającą
się w ciało, i szarpnęła z całej siły. Awanturnica aż sapnęła z wysiłku. Ależ poczwara
była silna! Tojad z głuchym warkotem chwycił nogę nieumarłej, aż kły zgrzytnęły
o kość! Może ją, psia krew, odgryzie! Ale nie! Strzyga rzuciła mu krótkie
spojrzenie, po czym wraziła drugi nóż w jeden z oczodołów. Pies zaskamlał,
zataczając się na bok i potrząsając łbem. A strzyga chwyciła rapier oburącz.
Badylara odrzuciła płaszcz, sięgając po zatknięty za pas lewak. Chociaż
zaczynała przeczuwać, że i tak gówno nim zdziała. Skoro na tej latawicy nie
robiły wrażenia ciosy, zdolne powalić opancerzonego męża, to chyba była nie do
zaciukania!
Nagle coś
białego przecięło powietrze. Pióro. Zwykłe gęsie pióro z nakreśloną nań runą.
Ledwie dotknęło ciała strzygi, rozbłysło jaskrawo i stanęło w płomieniach.
Zaskoczona nieumarła wrzasnęła ochryple i puściła rapier. Badylara na moment
straciła równowagę, ale błyskawicznie stanęła pewniej na nogach.
- No żeś w samą porę przylazła! – warknęła do biegnącej w
ich stronę Agaty. Wiedźma nie odpowiedziała, tylko wyciągnęła z pęku kolejne
pióro. Dmuchnęła, posyłając je w stronę tarzającego się po ściółce demona. O dziwo,
płomień nawet nie tknął suchych liści, pełzając tylko po gnijącym ciele.
Przygasał jednak. Kolejne pióro chybiło celu, strzyga odturlała się na bok.
Prosto pod nogi Badylary. Awanturnica dźgnęła między zapadnięte żebra,
przyszpilając wyjącą z bólu nieumarłą do ziemi. Strzyga wiła się jak piskorz,
to próbując wyszarpać rapier, to ryjąc ziemię pazurami. Badylara przycisnęła ją
do ziemi podkutym butem, dobyła lewaka i wraziła stal w pierś, prosto w serce. Nieumarła
zawyła po raz ostatni, zacisnęła obdarte już z ciała palce na wystającym z
ciała żelastwie, po czym znieruchomiała.
***
Nie udało
jej się. Wiedźma wygrała – i to była ostatnia myśl, zanim pochłonęły ją
ciemności.
***
Badylara
otarła pot z czoła, opadając ciężko na ściółkę. Była wyczerpana. Powinna
powyciągać broń z tego plugastwa i doczyścić ostrza, ale jeszcze nie miała
siły. Spojrzała na klęczącą przy Tojadzie Agatę.
- A to murwa! Gdzie ja teraz taką ładną celtycką czaszkę
znajdę! – mruknęła wiedźma, wyciągając nóż z psiego oka. Mruknął tylko z
niezadowoleniem.
- Jakim cudem on jeszcze żyje??! – jęknęła Badylara.
- Technicznie rzecz biorąc – nie żyje – nóż wreszcie
ustąpił, wychodząc z ciała z obrzydliwym zgrzytem. Agata cisnęła go na bok. –
No nie skamlaj, mazgaju, do wesela się zagoi! – poklepała piszczącego psa po
zadartym nosie.
- No żebyś widziała swoją minę! – roześmiała się. – A czegoś
ty się spodziewała po chowańcu nekromantki? Puszystego króliczka?
- Kuśki na sznurku, wiesz! Coś ty tak długo tutaj lazła!
Wolniej się nie dało? – burknęła awanturnica, pocierając ciągle jeszcze ciepły
triskelion.
- Koń za nic nie chciał tu leźć, pieszo musiałam biec. Ciesz
się, że ci Tojada wysłałam, bo by cię strzyga wypatroszyła!
- No dzięki, dzięki – Badylara wreszcie wstała i walcząc z
mdłościami, zbliżyła się do truchła. Agata już wyciągnęła z niego ostrza i bez
cienia wstrętu oglądała ciało.
- Yh, co za parszywica! – splunęła Badylara.
Wiedźma wyciągnęła rytualny nóż i podważyła nim gnijącą
skórę na czaszce.
- Tfu, nadal mnie jeszcze triskelion grzeje… - mruknęła
Badylara.
- Co powiedziałaś?! – czarownica znieruchomiała.
- No triskelion… - urwała w pół słowa. Spojrzały po sobie
przerażone. Artefakty zawsze milczały po odesłaniu siły nieczystej na drugą
stronę. A to oznaczało…
- Patrz – szepnęła Agata. Awanturnica posłusznie uklękła obok
i zmusiła się, żeby spojrzeć na trupa. Na czaszce widniał wyryty ciąg
magicznych znaków, teraz już zapewne nieaktywnych.
- To była tylko marionetka. Fantom, mający odwrócić naszą
uwagę – powiedziała bardzo powoli wiedźma.
- Ale te twoje zasrane runy mówiły, że baba zabija bardów i
splata potężny czar, tak? – warknęła Badylara.
- Ale nie mówiły, że robi to własnymi rękoma.
Awanturnica
już miała dodać coś jeszcze, gdy po jej piersi rozlało się obezwładniające gorąco.
Ciszę przeszył huk gromu, po nim powietrze zadygotało od wyładowania magii.
Skuliła się, zamroczona bólem. Zmusiła się do otwarcia zamglonych łzami oczu i sięgnięcia
po dar Minstrela. W samą porę, by wyczuć, jak pęka osnowa świata, a z czarnych
rozdarć na świat wypełzają demony.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz