Ciemność rozpraszał tylko rudy
blask ogniska. Nie istniało inne źródło światła. Nie było gwiazd ni księżyca.
Świat tonął w mroku. W oddali cicho szemrała rzeka. Rove nie słyszał jednak szumu
wody. Zagłuszały go szepty. Kłamliwe głosy. Wyrzucały mu zepsucie. Morderstwa.
Grabieże. Łgały! Łgały jak ci, do których niegdyś należały. Jak bardowie.
Przekleństwo tych ziem, słudzy fałszywych bożków i demonów. Mamili ludzi,
kradli dusze... Przez całe swoje życie nie widział gorszego
plugastwa. Opętani przez swojego mrocznego
władcę zatracali człowieczeństwo w zamian za moc rzucania uroków. Sam najlepiej
się o tym przekonał.
Wszędzie słyszał ich szepty.
Każdy odgłos niósł ze sobą dźwięki ich instrumentów, muzykę rodem z piekielnych
otchłani. Towarzyszyły Rovemu zawsze. Wyszydzały niepowodzenia, kpiły z
sukcesów. Zsyłały obrazy wypaczonych wspomnień: płaczących ludzi, płonące
sioła, zakrwawione miecze. A przecież on nigdy nie tknął niewinnego! Nigdy! Owszem,
zabijał. Ale zabijał grzesznych. Głosy śmiały się z tego. Szydziły. Oskarżały.
Nie nazywały go rycerzem, jak przystało, a mordercą. Nie potrafił się od nich
opędzić. Mógł tylko z godnością znosić ich kpiny i dalej polować na tych,
którzy szeptali. Uwalniał ich dusze. Zaklęty w nich mrok, dar Minstrela, jak go
nazywali, zostawał z nim. Oni zaś byli wolni. Starał się zdjąć okowy tego
demona z jak największej liczby bardów, zanim oni go zniszczą tak, jak zabili
jego towarzyszy. Musiał jednak najpierw dopaść Starca. Starzec był wszystkiemu
winien. Dał lutnię jego przyjaciółce, by za jej pomocą wezwała wiedźmę. A ona
zabiła wszystkich braci Rovego. Nie miał niewieście tego za złe, w końcu
została opętana, jak wielu innych. Chciał ją uwolnić. Ją i tego przeklętego
Starca. Chociaż głosy szeptały mu, że on jest nieśmiertelny. Zignorował je. Jak
zawsze.
Wiatr
szarpnął gałęziami drzew, dla Rovego przybierając odgłos piszczałki. To był
znak. Znak, że wszystko się zaczyna. Jak co nocy. Zaraz do fletu dołączyły
kolejne instrumenty. Fidele, mandory, kornamuzy. A nade wszystko lutnia, której
dźwięk potrafił odebrać zmysły. Rove zagryzł zęby i odszedł parę kroków od
ogniska. Wygiął plecy w łuk i począł strząsać z siebie kolczugę. Szło ciężko,
ale pachoła nie miał. Dwa dni wcześniej rozszczepił mu łeb czekanem. Opętany
chłopak, musiał go uwolnić. Myśląc o tym, nie czuł żalu, a dumę. Wypełniał
swoje rycerskie powołanie.
Wreszcie
udało mu się zdjąć wszystkie elementy pancerza. Cisnął je niedbale obok
skleconego naprędce posłania. Niedługo nie będą mu już potrzebne. Niedługo zabije
Starca i wszystko się skończy. Odpowiedział mu szyderczy śmiech głosów.
- Tak bardzo pragniesz końca, chłopcze? – z chóru wybił się
dźwięczny szept kobiety.
Rozpoznał go. To była ona! Wiedźma! Zareagował
błyskawicznie. Chwycił za miecz i pewniej stanął na nogach.
- Gdzie jesteś, przeklęta? – warknął. – Pokaż się!
Odpowiedział mu śmiech.
- Miej odwagę! Boisz się spotkania ze mną?!
Przez moment zapadła cisza. Zadrżał. Nie słyszał jej od lat.
Głosy towarzyszyły mu zawsze. Nagle jednak, ledwie słyszalna, znowu odezwała
się lutnia. Cichutki pomruk strun, jak kołysanka, śpiewana najdroższemu
dziecku. Po chwili dołączył do niego delikatny głos:
- Tak zimno jest i ciemno już,
Samotnie w las wyjeżdża któż?
Rove ruszył w stronę, z której - jak mu się wydawało - dobiegał śpiew. Natychmiast otoczyła go ciemność i absolutna cisza, jak gdyby
wszystko, co żyje, wstrzymało oddech w oczekiwaniu na pojedynek.
- Tak łatwo zgubić się wśród drzew,
Niech więc cię mój powiedzie śpiew
- odezwał się ponownie głos, tym razem z zupełnie innej
strony.
Rove krzyknął z wściekłości, mocniej ściskając rękojeść
miecza. Gałęzie czepiały się jego nogawic, co i rusz potykał się w ciemności.
- Przestań się ze mną bawić, wiedźmo! – krzyknął. – Stań do
uczciwego pojedynku, o ile masz honor!
- Jak sobie życzysz – szept rozległ się tuż przy jego uchu.
Ciął na oślep, ostrze napotkało jednak pustkę. Wiedźma zaśmiała się. Widział
jej oczy, płonące jak żagwie. Jedyny blask w aksamitnym mroku. Panowała niczym
niezmącona cisza. Nie słyszał nawet odgłosów własnych kroków. Co jakiś czas dobiegały go tylko kpiny głosów. Rzucał się wówczas w ich stronę, milkły jednak
natychmiast, gdy tylko się zbliżał.
- Czemu mnie dręczysz, wiedźmo?! – krzyknął w rozpaczy.
- A ty? Czemu dręczysz nas? – szkarłatne rozbłyski zapłonęły
nieco niżej, gdy przekrzywiła głowę.
- Poświęciłem życie, na walkę z ciemnością! A wy tak mi się
odpłacacie!
- Istotnie, nieładnie z naszej strony – przytaknęła słodko.
– Chodź więc do mnie. Nie będę już uciekać.
- Łżesz! Łżesz jak wy wszyscy! – odparł. – Nie masz honoru!
- Ależ spójrz, nigdzie się nie wybieram – szepnęła.
Postąpił krok do przodu. Istotnie, wiedźma nie uciekła.
- Zmęczyło mnie czekanie,
zakończ to, przyjacielu – powiedziała łagodnie, nieomal z żalem.
Ruszył w jej stronę. Głosy milczały. Nie odzywała się nawet
przeklęta lutnia, szumiąca mu w głowie od lat.
- Tak mi przykro, że muszę cię zabić – przyznał Rove. –
Rozumiesz, to moje powołanie, walczyć ze złem.
- Mi również przykro, ale nawet nie wiesz, jak dobrze cię
rozumiem – odparła wiedźma, schylając głowę. Chciał to zakończyć jednym szybkim
ciosem. Wzniósł miecz ku górze, spiął się do skoku…
…i runął w dół skarpy. Wypuścił broń z ręki, na próżno
szukając oparcia dla chwytających pustkę dłoni. Pod nim czekała już spieniona
tafla wody, jak głodny potwór, zamykając lodowatą paszczę nad jego głową. Przez
chwilę próbował walczyć, miotając się na wszystkie strony. Ciągnęła go jednak coraz
silniej w dół, by wreszcie zatrzasnąć się z ponurym sykiem na wieki.
- Widzisz, przyjacielu,
rozumiem doskonale –Lora Lei nachyliła się z czułością nad wodą. – Bo to i moje
powołanie.
***
W opowiadaniu wykorzystano fragment utworu „Waldgespräch” autorstwa Josepha von
Eichendorff w opracowaniu autorki tekstu.